Ot, klient otwiera lokatę, bank kupuje wybrany pieniądz, czyli koreański won czy australijski dolar, i albo wpłaca do innego banku, albo kupuje obligacje. Po określonym czasie lokata wygasa, klient inkasuje swoje, a bank inkasuje prowizję.
Okazuje się jednak, że takich ofert prawie nie ma. Ci, którzy chcieliby kupić walutę, w której perspektywy wierzą, muszą albo skorzystać z kantoru i pieniądze włożyć do skarpety, albo próbować nauczyć się Foreksu. Można też szukać struktur albo innych instrumentów, które mają niełatwą konstrukcję, a jeszcze trudniej się zorientować, na jakie zyski ewentualnie można liczyć.
Przyznam się, że taka sytuacja mnie zaskakuje. Ja osobiście chętnie skorzystałbym z takiej oferty, bo jest ona prosta i nietrudno jest oszacować możliwe zyski i ewentualne straty. Jednak banki oraz pośrednicy wolą bardziej skomplikowane narzędzia. Być może jest tak dlatego, że im trudniejszy w konstrukcji instrument, tym większe pieniądze przynosi sprzedawcy. Kłopot w tym jednak, że jeśli sprzedawca bierze więcej, to klient otrzymuje mniejsze zyski.