– Jestem prywatną osobą – odpowiedział na pytanie siwiejący mężczyzna napotkany przez reporterów Reutersa w lobby luksusowego hotelu Tibesti w Bengazi. Odmówił nie tylko podania nazwiska, ale nawet ręki. Mimo to dziennikarze ustalili, kim jest energiczny 60-latek zaczepiający niemal wszystkich zaglądających do hotelu libijskich oficjeli, a wieczorami przesiadujący w barze z cygarem i szklaneczką trunku w towarzystwie miejscowych wojskowych.
To John Holmes, były komandos SAS, który szeregi brytyjskiej armii opuścił z epoletami generała. Dziś jest królem fixerów – ludzi, których zachodnie firmy wysyłają do trudnych państw, by w ich imieniu nawiązywali znajomości. Setki ich ściągnęły do Libii: zbierają informacje o nowym przywództwie i ludziach, którzy cieszą się największymi – zwłaszcza nieoficjalnymi – wpływami w Narodowej Radzie Przejściowej (NTC). Weterani z Afganistanu i Iraku nie ukrywają, że pracują dla największych spółek naftowych, choć lubią w rozmowach z Libijczykami podkreślać swoje rzekome związki z zachodnimi rządami. To połączenie ma zapewniać fixerom dostęp do informacji i wejście na salony nowej władzy. Pracujący dla firmy Heritage Oil Holmes uchodzi w tych kręgach za prawdziwego mistrza.

Szakal ucztujący na ścierwie

Z perspektywy zachodnich koncernów Libia to prawdziwa terra incognita. Narodowa Rada Przejściowa to chaotyczny konglomerat najróżniejszych sił politycznych, których nic nie łączy. We władzach są zarówno zwolennicy liberalizacji gospodarki, jak i radykalni islamiści, pragmatyczni technokraci, ale i przedstawiciele lokalnych plemion domagający się pełnej kontroli sytuacji na swoim terytorium.
Reklama
– Linia najważniejszego podziału przebiega między islamistami a politykami świeckimi. Islamiści żądają uwzględnienia ich roli w walce z reżimem, politycy świeccy obawiają się, że rewolucja zostanie zawłaszczona przez fanatyków – mówi „DGP” Shashank Joshi, ekspert do spraw Libii londyńskiego Royal United Services Institute. Według niego w obu frakcjach działają najróżniejsze frakcje ekonomiczne. – Teraz gra toczy się o to, kto przechwyci władzę, potem rozpocznie się o to, co z nią zrobić. Władze przejściowe będą unikać podejmowania najważniejszych decyzji, takich jak renegocjacja kontraktów z większością zagranicznych firm – zapowiada.
I choć według niego większość politycznych stronnictw – poza skrajnymi islamistami – jest gotowa zaakceptować istotne wpływy i rolę zagranicznego kapitału (choć w różnym stopniu), taki konsensus może nie wystarczyć. W 43-osobowej radzie już trwają spory. Islamiści przeforsowali wprowadzenie w Libii szariatu. Wojskowi są przekonani, że cywile mają zbyt wiele władzy. Z kolei młodsi politycy chcieliby się pozbyć starszych, często byłych dygnitarzy obalonego reżimu.
Adwersarze nie przebierają w słowach. Powiązany luźno z egipskim Bractwem Muzułmańskim radykał z Bengazi, Osama Salabi, publicznie nazwał Mahmuda Dżibrila – polityka pełniącego funkcję nowego szefa rządu – szakalem ucztującym na ścierwie. Z kolei ludzie z bojówek Abdela Hakima Belhadża – organizacji powszechnie uznawanej za sojusznika Al-Kaidy w Libii – opanowali lotnisko Mitiga w Trypolisie i zablokowali Amerykanom możliwość korzystania z tego obiektu. To osobista wendeta: w 2004 r. agenci CIA dopadli Belhadża w Bangkoku i wydali bezpiece Kaddafiego. Cudem przetrwał siedem lat tortur w więzieniu Abu Salim, a dziś jest uważany przez niektórych za najsilniejszego polityka w Libii. Dla fixerów cenną informacją byłaby zapewne nawet marka ulubionych papierosów komendanta.

Gigantyczne zmiany. We wszystkim

Plany nowych przywódców Libii są ambitne. – Będą zmiany we wszystkim: począwszy od wydobycia ropy i gazu, przez edukację aż po tworzenie nowych sektorów przemysłu – zapowiadał na niedawnym spotkaniu z brytyjskimi biznesmenami przedstawiciel NTC w Londynie Guma al-Gamaty. – Ale to nie jest rynek zagwarantowany tylko dla was. Kontrakty będą zawierane nie na podstawie politycznych preferencji, ale na bazie merytorycznej, w oparciu o jakość i konkurencję – dodał.
Już do wzięcia jest 200 mld dol., jakie Libia będzie musiała wydać na powojenną odbudowę. Olbrzymią większość tej sumy powinny pokryć środki z odmrożonych kont obalonego reżimu, szacowane na 170 mld dol. Na pierwszy ogień pójdzie odbudowa zniszczonych instytucji i budynków mieszkalnych, np. niemal zrównanej z ziemią Misraty. Wielkie nadzieje wiążą z tym tureccy budowlańcy, przed upadkiem Kaddafiego najsilniejsi w tym sektorze. Jak oszacowała Ankara, wartość tureckich inwestycji w Libii sięgnęła przed wojną poziomu 23 mld dol. Wraz z wybuchem rewolucji większość placów budowy została opuszczona i zniszczona, a sprzęt rozkradziony. Teraz Turcy oczekują z jednej strony rekompensat, a z drugiej – ponownego wejścia na lukratywny rynek.
Ale i Turcy będą musieli się zdobyć na większy wysiłek niż oczarowanie kilku polityków w Trypolisie. NTC zapowiada politykę regionalizacji. – Nikt siedzący w hotelu Corinthia nie będzie decydować o tym, czy szkoła w Ghadamis potrzebuje pieniędzy – twierdzi Mazin Ramadan, szef funduszu mającego rozdysponować odmrożone środki starego reżimu. To aluzja do siedziby rady w Trypolisie.
– Jedną z największych porażek reżimu Kaddafiego było fiasko programu dywersyfikacji libijskiej gospodarki. Obecne władze stoją przed tym samym wyzwaniem – mówi „DGP” Ronald Bruce St John, amerykański politolog i autor książek poświęconych współczesnej Libii. – Sektorem, który można najłatwiej i najszybciej rozwinąć, jest turystyka. Tyle że nikt nie chce jeździć do Club Medu, w którym nie można wieczorem wypić szklanki piwa czy wina – kwituje. Po tym jak Libijczycy ogłosili wprowadzenie w swoim kraju szariatu, jest to tym bardziej niemożliwe. Z drugiej jednak strony potencjał Libii pod tym względem jest gigantyczny: począwszy od ruin Leptis Magna, jednego z największych miast starożytności, czy urokliwych uliczek niegdysiejszego miasta karawan, Ghadamisu, aż po zagubione na Saharze jeziora Ubari i liczące 12 tysięcy lat formacje skalne w Wadi Metkandusz.
Innym polem do popisu może się stać trypolitańska giełda. Jej prezes Ahmed Korond zapowiedział, że wznowi ona działalność już w styczniu przyszłego roku, a jednocześnie zaapelował do władz o nowe regulacje, które miałyby pozwolić na przyciągnięcie inwestorów. Libijski parkiet to prawdziwa ziemia dziewicza: na założonej raptem pięć lat temu giełdzie cudzoziemcy mają zaledwie 1 proc. udziałów w obrocie. Indeks obejmuje 13 spółek, w tym samą giełdę. Żeby rozkręcić koniunkturę na giełdzie, Korond chciałby doprowadzić do pozwolenia inwestorom na transfer pieniędzy poza Libię oraz doprowadzić do zapowiadanych jeszcze przed wybuchem rewolucji debiutów giełdowych lokalnych telefonii komórkowych.
Na tym jednak nie koniec: NTC zapowiada też budowę przemysłu i branży alternatywnej energii czy wsparcie dla sektora małych i średnich przedsiębiorstw, który miałby wchłonąć niemal milionową rzeszę dawnych urzędników reżimu. Istnieje też ryzyko, że nowy reżim pokusi się o gigantyczne, ale kompletnie nietrafione inwestycje, jak wybudowana przez Kaddafiego, licząca 2 tys. km, Wielka Sztuczna Rzeka. – Wkrótce władze będą miały w ręku olbrzymie ilości gotówki i będą chciały się uwiarygodnić w oczach rodaków – przyznaje Shashank Joshi. – Ale myślę, że na razie ich priorytetem będzie wypłacanie ludziom pensji i przywracanie usług publicznych. Większość Libijczyków czuje się mimo wszystko okradziona z dóbr narodowych i ma świadomość, jak rozrzutny był Kaddafi. Gigantyczne projekty nie zostałyby zbyt dobrze odebrane – dodaje.

Wyścig przez zgliszcza

Co do jednego panuje powszechna zgoda: fundamentem libijskiej gospodarki jest i pozostanie ropa. Choć udział Libii w światowym rynku jest stosunkowo niewielki – raptem 2 proc. – to libijski surowiec uchodzi za paliwo doskonałej jakości i w dużej mierze uzależnione od niego są kraje południowej Europy. Libijczycy mają rezerwy szacowane na 44 mld baryłek i doskonale zdają sobie sprawę, że gospodarka ich kraju na dłuższą metę będzie funkcjonować tylko w oparciu o eksploatację pól naftowych. Już przed rewolucją 95 proc. eksportowych dochodów budżetu Libii pochodziło ze sprzedaży ropy. – Postawienie na nogi tej branży i powrót do poprzedniego poziomu wydobycia to najważniejsze wyzwanie władz – podkreśla St John.
Przed wybuchem wojny Libia dostarczała na rynek 1,6 mln baryłek dziennie. W obecnej chwili wydobycie oscyluje w okolicach 300 tys. – ale władze zapowiadają szybki powrót do poprzedniego poziomu. W zależności od prognoz ma to nastąpić w ciągu 18 – 36 miesięcy. I choć eksperci spierają się, czy będzie to możliwe w tak krótkim czasie, to nie ulega wątpliwości, że techniczne uwarunkowania pozwalają na stosunkowo szybki powrót do gry.
Większość pól naftowych dość szybko znalazła się pod kontrolą rebeliantów. Minister ds. ropy i finansów w nowym rządzie Ali Tarhouni twierdzi, że tylko 10 proc. infrastruktury jest uszkodzone. Największa rafineria w kraju – w miejscowości, Zawija – już pracuje. Z drugiej jednak strony, kluczowy rurociąg El Sider został uszkodzony, a porty w miastach Brega czy Ras Lanuf są zaminowane. Siły Kaddafiego jeszcze w połowie września dokonały rajdu na ten drugi, powodując nowe zniszczenia.
To nie zniechęca zachodnich koncernów. NTC zapowiedziała honorowanie zawartych wcześniej kontraktów, m.in. z BP, ConocoPhillips czy Marathon Oil – ale na renegocjacje w gruncie rzeczy liczą obie strony. Dla Libijczyków jest to szansa na uzyskanie od koncernów nowych profitów, zaś dla spółek naftowych – okazja do zwiększenia udziału w zyskach (Kaddafi wymuszał w niektórych przypadkach nawet oddawanie 90-proc. zysków). Kolejne spółki, nie zważając na toczące się jeszcze gdzieniegdzie walki i pleniący się tuż za rogatkami miast pospolity bandytyzm, uruchamiają produkcję.
Jako pierwsi pojawili się Włosi: Eni ogłosiła, że wydobywa 32 tys. baryłek ropy dziennie (przed wybuchem rewolucji 273 tys.). Wkrótce produkcja ruszyła na morskich platformach Totalu. Tuż po schwytaniu i śmierci Kaddafiego do gry wrócił też Repsol, uruchamiając niemalże nieuszkodzone szyby w pobliżu miasta Zintan, w południowo-zachodniej, saharyjskiej części kraju.

Trzymajcie się autostrady

Nafciarze cieszą się jednak szczególnymi względami. Wpływy ze sprzedaży ropy są tak ważne, że rada dba o to, by powracające do gry instalacje poszczególnych spółek były chronione przez specjalnie do tego zadania skierowane oddziały rebelianckich wojsk. Inni biznesmeni jednak narzekają, że wystarczy wyjechać z Trypolisu czy Bengazi na prowincję albo zjechać z jednej z głównych autostrad, by narazić się na napad rabusiów. W kraju, w którym tradycyjnie broni nie brakowało, dziś wszyscy są uzbrojeni – i jedynie nieliczni dowódcy, jak Belhadż w Trypolisie, rozbroili ludzi na swoim terenie.
– Z czasem rząd znajdzie sposób, by podzielić się władzą i wziąć pod kontrolę wszystkie frakcje. Jednocześnie stworzy narodową policję i armię, by strzegły porządku, jak w każdym normalnym państwie – ma nadzieję St John. – W krótkiej perspektywie największe niebezpieczeństwo stanowią niewielkie grupki zwolenników rządów Kaddafich. Ale i one znikną, gdy synowie Kaddafiego zostaną wyeliminowani – zapowiada. – Saif al-Islam może wciąż umykać pościgowi, ale nie ma statusu swojego ojca – podkreśla z kolei Shashank Joshi. Według niego w najbliższych miesiącach może dojść do sporadycznych ataków, ale ostatni zwolennicy starego reżimu będą raczej układać się z nowymi władzami. – Nawet ukształtowanie terenu w Libii nie sprzyja wojnie partyzanckiej, a i plemię Kaddafiego nie jest zbyt liczne – dodaje.
Najbliższe miesiące są więc kluczowe dla biznesowej rozgrywki w Libii. Opór starego reżimu został praktycznie zgnieciony, a zachodni biznesmeni – zwłaszcza powołujący się na wsparcie swoich rządów – na razie cieszą się opinią sojuszników w niedawnej walce. Rosjanie i Chińczycy, tradycyjnie silni w tym północnoafrykańskim kraju, są w odstawce: ich rządy zwlekały z uznaniem rządu NTC aż do upadku Trypolisu. Rosyjski koncern zbrojeniowy Rosoboronexport stracił na tym 4 mld dol. Gazprom próbuje wejść do Libii tylnymi drzwiami, wykupując udziały w polach należących do włoskiej Eni. Z kolei chińskie firmy mogą prawdopodobnie zapomnieć o 25 tysiącach subsydiowanych mieszkań, które budowały przed upadkiem Kaddafiego. – Jednak preferencje dla zachodnich firm są tymczasowe. Wkrótce Libia wróci do polityki konkurencji opartej wyłącznie na opłacalności zawieranych umów – twierdzi Ronald Bruce St John. Czas więc goni.