Co więcej, stary porządek w UE, a zwłaszcza w krajach strefy euro, wydaje się nie do utrzymania. Tylko że pomysły dotyczące reanimacji strefy euro mają jeden wspólny mianownik: kupmy sobie kolejnych kilka lat spokoju. Grecja jest w 40, 50, 60 procentach (niepotrzebne skreślić) spisana na straty, ratujmy zatem, co się da. A pewnie da się uratować pozostałe państwa przeżywające kłopoty – Irlandię, Portugalię, Hiszpanię czy Włochy.
Jednak cena staje się coraz wyższa. Rozwiązaniem europejskich problemów nie jest już bowiem prosta, choć rzecz jasna kontrowersyjna mechanika, jak klasyczne rolowanie długów czy dodruk pieniędzy. Na to świat już nie bardzo chce się nabrać. Dlatego na naszych oczach grane są pomysły nowe, lecz odwołujące się do znanych z ostatnich lat wynalazków inżynierii finansowej. Moim ulubieńcem jest wdzięczny skrót SPV, który ma się odnosić do przyszłego mechanizmu strefy euro mającego zarówno przyciągać kapitał zewnętrzny (Chińczycy naprawdę bardzo mile widziani), jak i dający godziwie zarabiać temu właśnie kapitałowi.
Jeżeli SPV lub pomysły mu pokrewne zostaną uruchomione, będziemy mieli do czynienia z typowym kupowaniem czasu. Chyba że Europa podda się reformatorskiemu entuzjazmowi i będzie na wyścigi uzdrawiać finanse publiczne. Tylko że w takiej sytuacji ma miliony, a nie tysiące oburzonych przed parlamentami, budynkami rządowymi i w reprezentacyjnych punktach miast. Lepiej więc przetestować cierpliwość kapitału zewnętrznego, bo kolejny problem pojawi się za kilka, kilkanaście lat, kiedy SPV okaże się wydmuszką, która miała zapewnić Europie trochę spokoju, natomiast mniej spokoju zapewniła Chińczykom, którzy zaczęli się dopominać swoich pieniędzy od potwornie zadłużonych państw Eurolandu.
Reklama
Jednak warto się zastanowić, co z tych widmowych zagrożeń, które krążą nad Europą, stanowi realne niebezpieczeństwo dla Polski. Po pierwsze upadek strefy euro. I szczerze mówiąc, tyle się da o tym napisać. Reszta to kraina wielkich niewiadomych. Co to znaczy upadek strefy euro? Na ile panika ogarnie światowy system finansowy? Jak bardzo odbije się to na gospodarkach Starego i Nowego Świata? Pytania można mnożyć. I nikt nie zna na nie odpowiedzi.
Drugie zagrożenie – względnie spokojny, ale i permanentny kryzys finansów publicznych UE. Rządy państw strefy euro może nie za wszelką, ale za bardzo dużą cenę chcą ten problem zepchnąć na przyszłe pokolenia. Ale – i to jest bardzo istotne dla Polski – widać też już coś w rodzaju niemrawego wyścigu rządów na deklaracje reform. Na ile przekują się w rzeczywiste zmiany, jest kwestią dyskusyjną. Chodzi o to, żeby przekonać inwestorów, agencje ratingowe, rynki, po części samą Brukselę, że są podejmowane istotne kroki reformatorskie. I szczerze mówiąc w części przypadków mniej chodzi o realność tych kroków, bardziej o – znów – kupno czasu. Problem w tym, że Warszawa niespecjalnie ma możliwości, by sobie coś takiego zapewnić. I tak jest na cenzurowanym, wchodząc, słusznie bądź nie, w skład tak zwanych rynków wschodzących. Tutaj niekoniecznie istnieje droga ucieczki i kupowania czasu. Trzeba działać, czyli ciąć budżetowe wydatki.
Kolejne zagrożenie to kryzys realnej gospodarki. Nie ma wątpliwości, że z kryzysem mamy do czynienia w państwach PIIGS (Portugalii, Włoch, Irlandii, Grecji, Hiszpanii). Jak to się przełoży na resztę? Może zdarzyć się tak, że najostrzejsze kłopoty dotkną jednak tylko europejskie Południe i peryferia. Z północy kontynentu sygnały są mieszane, a z Polski – całkiem niezłe. Zarówno klasyczne dane statystyczne, indeksy koniunktury, jak i sami najbardziej zainteresowani, czyli przedsiębiorcy, mówią tyle: nic złego się nie dzieje. W najgorszym razie mamy zahamowanie wzrostu sprzedaży, nie zaś kryzys. Również w branżach najbardziej wrażliwych na bieżącą sytuację w gospodarce – np. logistycznej – nie ma żadnych sygnałów nadciągającego krachu. Odwrotnie, firmy logistyczne nie są w stanie poradzić sobie z nawałem zamówień. Gdzie zatem czai się ten kryzys? Przede wszystkim w naszych głowach, a w dużej mierze w mediach. W USA już dawno zaobserwowano prawidłowość, że im częściej słowo „kryzys” pojawia się w telewizji czy internecie, tym bardziej opinia publiczna jest przekonana, że naprawdę ma z nim do czynienia. I podobny mechanizm dosyć skutecznie zadziałał i u nas. Kryzysu, a tym bardziej recesji, u nas nie ma. Jest tylko w przekonaniu publiczności.
I ostatnia sprawa – banki. Instytucje finansowe działające w Polsce często przeciwstawia się tym z Zachodu jako zdrowe. Oczywiście, jest jeden zgryz. 70,52 proc. sektora bankowego Polsce jest własnością instytucji zagranicznych. Część z nich to firmy amerykańskie, jak Citibank, ale jeżeli chodzi o resztę, można wymienić całą litanię instytucji finansowych z państw takich, jak Hiszpania, Włochy czy Francja, czyli państw – słusznie bądź nie – niespecjalnie uchodzących za pewniaków, jeśli chodzi o przyszłość europejskiej gospodarki. Czy jest zatem czego się obawiać? Raczej nie. Polskie banki są osobnymi spółkami, podlegającymi rygorystycznym regułom rodzimego nadzoru. Wszystkie wskaźniki mówią o tym, że są zdrowsze niż część banków z Zachodu. Co więcej, nie miały do czynienia z toksycznymi rozwiązaniami finansowymi w postaci np. dłużnych papierów greckich. W grę też nie wchodzi inżynieria finansowa – banki w Polsce zarabiały na znacznie bardziej prostych, klasycznych instrumentach, jak kredyty. Nie miały potrzeby pchać się w szalony świat derywatów. Oczywiście pozostaje kwestia innego rodzaju – co się będzie działo w momencie kłopotów zagranicznych spółek matek polskich banków. Przykłady z ostatnich miesięcy wskazują jednak, że ich kłopoty w zasadzie w żadnej mierze nie przekładają się na problemy ich oddziałów w naszym kraju. A rozwiązaniem najbardziej radykalnym okazuje się sprzedaż polskiej firmy. We wszystkich przypadkach – na szczęście – klienci mogą czuć się bezpiecznie.
Czy natomiast my – jako Europejczycy – możemy czuć się bezpiecznie. Jeżeli świat uwierzy przywódcom eurostrefy – tak, czas został kupiony. Na rok, dwa, trzy. Pytanie, co dalej. Jakie wtedy widma zaczną krążyć nad Starym Kontynentem. Bo wyjście najprostsze – że nastąpi radykalna poprawa stanu europejskich finansów publicznych – jakoś ciągle wydaje się mało prawdopodobne.
ikona lupy />
Marcin Piasecki, zastępca redaktora naczelnego / DGP