Jeszcze niedawno jako korporacyjna mrówka wbijała się w klasyczną garsonkę i od rana do nocy, przez piętnaście lat, dbała o rozwój swojej instytucji. Teraz mrówki ogląda wyłącznie w trakcie zajęć w lesie, a jeśli w coś musi się wbić, to w trekkingowe buty na leśne podchody. Przede wszystkim jednak ma poczucie, że to, co się zdarzy, zależeć będzie głównie od niej samej. Dlatego rzuciła etat i założyła własną firmę Małe Kilometry.

>>> Czytaj też: Sądne dni LOT-u. Firma stała się zakładnikiem stewardes

Nic nie wskazywało, że kariera Aleksandry Ruty będzie tak wyglądać, przynajmniej na początku. Pierwszą pracę w banku zdobyła rok po maturze, gdy z wyróżnieniem kończyła poznańskie studium fi nansów. Po dwóch latach, na drugim roku ekonomii na uniwersytecie, przenosi się do Warszawy i tu zaczyna piąć się po ścieżkach kariery. Zajmuje głównie stanowiska specjalisty, pracuje w Banku Pocztowym, BOŚ i BRE, średnio po dwa – trzy lata w każdym, bo założyła, że to odpowiedni czas, by poznać fi rmę i najbardziej efektywnie dla niej pracować, potem rutyna odbiera energię i inicjatywę. – A ja chciałam się rozwijać – wspomina Ola.

Poznawała dobre i złe strony pracy w wielkich organizacjach, nauczyła się współpracy wewnątrz struktur i poza nimi, zdobywała doświadczenie, a przy okazji poznawała korporacyjną biurokrację, uczyła się, jak kształtuje się wewnętrzna hierarchia, zależna od stroju, wyglądu czy ukończonej uczelni, no i jak działa korporacyjna plotka, która zaczyna się niewinnie, w czasie wyjścia na papierosa, a po dwóch – trzech tygodniach wraca ze zdwojoną siłą i bije na oślep.

Reklama

Zgubiony rok

Niewątpliwie jednak dobrych doświadczeń było więcej, aż do 2002 r., gdy w pewien piątek trzynastego razem z pół tysiącem innych pracowników z dnia na dzień znalazła się na ulicy. – I to był dla mnie kubeł zimnej wody. Zrozumiałam, że jestem tylko trybikiem w wielkiej maszynie i w zasadzie wiele więcej nie znaczę. Nie jest istotne, że jeszcze niedawno dostałam premię, list gratulacyjny, pochwały. Po prostu kiedy trzeba zwalniać, zwalnia się. I tylko to się liczy – opowiada. Wtedy Aleksandra Ruta po raz pierwszy, jak teraz mówi, otworzyła oczy. Ale nie miała jeszcze tyle determinacji, by pożegnać się z tym światem raz za zawsze. Nadal postępowała według korporacyjnych reguł. – Zwalniając mnie, mówili, że jestem młoda, więc szybko znajdę pracę. Postanowiłam im udowodnić, że to potrafi ę – opowiada.

Trafiła do Telekomunikacji Polskiej SA, korporacji nad korporacjami, ponad trzydzieści tysięcy zatrudnionych, trudno ją porównywać do stosunkowo niewielkich banków, w których wcześniej pracowała. Zostaje product managerem, realizuje coraz ambitniejsze zadania, co wymaga naprawdę dużego zaangażowania – po godzinach pracy ze współpracownikami prowadzą telekonferencję, czasem siedzi nad nowymi projektami do drugiej – trzeciej nad ranem, by efekt był jak najlepszy. Nie ma wątpliwości, że to praca pełna pasji, ale coraz częściej bez żadnego finału.

– Bardzo dobrze – oceniają przełożeni – ale były przesunięcia w budżecie i na razie musimy ten projekt odłożyć na półkę. Frustracja? Rozgoryczenie? Pewnie i jedno, i drugie. Wtedy po raz pierwszy przychodzi Oli do głowy, że może powinna zrobić coś własnego. Ale na razie kończy jeszcze podyplomowe studia na SGH, z TP SA przechodzi do koncernu energetycznego RWE, pojawiają się kontakty z zagranicą, nowe projekty, nowe wyzwania. I jeszcze większe zaangażowanie. – Rozwijam się zawodowo, ale zaczynam dostrzegać, że gubię przy tym własną rodzinę.

Osiągam wysoki poziom stabilizacji, stać mnie na to czy tamto, ale nie mam kiedy wydawać pieniędzy. Na dojazdy tracę dwie godziny rano, dwie po południu. Nie domykam doby. I pewnego dnia zdaję sobie sprawę, że zgubiłam gdzieś cały rok. Córka jest już w przedszkolu, a ja niezbyt pamiętam, co się wcześniej z nią działo. Nagle dociera do mnie, że mój syn jest już w liceum. Czuję, że tak dłużej nie wytrzymam – opowiada. W Dzień Matki składa wypowiedzenie. – Czuję się wolna – wspomina. Nie ma jeszcze niczego w zanadrzu, za to kilka pomysłów na własny biznes. Na razie jednak postanawia dokończyć książkę, którą przed laty zaczęła pisać. Gdy udaje się ją wydać, Ola zyskuje pewność, że stać ją na wiele.

Myśli o franczyzie, cukierni, piekarni, szkole językowej na licencji albo płatnej świetlicy. Każdy z tych pomysłów ma jednak feler – wysokie koszty stałe. Ruta szuka pomysłu, który pozwoli jej zarabiać bez ryzyka, że będzie musiała płacić comiesięczne rachunki, a klientów zabraknie. Wtedy wpada na pomysł założenia czegoś w rodzaju klubu turystycznego, jaki sama pamięta z rodzinnej Bydgoszczy – tam, jako 10-latka, należała do szkolnego Tuptusia, z nim wyjeżdżała na wycieczki i biwaki, uczestniczyła w biegach na azymut, uczyła się zachowania w leśnym terenie.

>>> Czytaj też: Polska jest już za ciasna. Nasze firmy szturmem zdobywają świat

Dziecięce doświadczenie zestawiła ze swoim dorosłym życiem i świadomością, że nigdy dotąd nie miała czasu, by wyjść z własnymi dziećmi na wycieczkę do lasu, po prostu posiedzieć na polanie i cieszyć się tym, co widzi. Pomysł na zorganizowanie kilkugodzinnych wypadów za miasto dla takich rodzin, jaką była jeszcze niedawno jej własna, stał się bazą jej oferty firmowej.

Chętnym zapewnia towarzystwo mentora: leśnika, biologa lub innego fachowca, który jest w stanie odpowiedzieć na każde pytanie dotyczące okolicy. Do propozycji dołączyła również organizację imprez dla dzieci, ale zwykle w plenerze, najlepiej w lasach pobliskiej Choszczówki z podchodami, kalamburami, kwizami. Maluchy zaprasza na też weekendowe warsztaty pla- MRÓWKA UCIEKA Z MIASTA styczne, mamom w tym czasie proponuje zajęcia z jogi – wszystko na świeżym powietrzu. Na wypadek niepogody nawiązała współpracę z podwarszawską restauracją na skraju lasu, tam też zawsze można rozstawić namiot.

Z dzieciakami w plener

Realizacja pomysłu wymagała trochę czasu – by organizować wycieczki, Ola musiała zdobyć uprawnienia organizatora turystyki, uzyskać odpowiedni wpis do rejestru i zdobyć gwarancję ubezpieczyciela. Ponieważ planuje w najbliższej przyszłości zabrać się za organizację białych i zielonych szkół, przeszła też kurs kierownika wycieczek i wychowawcy kolonijnego. Zauważyła, że w Stanach i zachodniej Europie coraz częściej od wychowawców, instruktorów, nauczycieli wymaga się certyfi katów potwierdzających uczestnictwo w kursach pierwszej pomocy, więc – licząc, że podobny trend zagości też u nas – włączyła podobne kursy do pakietu fi rmy. By wesprzeć swój budżet, próbowała zdobyć środki z unijnych funduszy.

Nie udało się, bo zdaniem urzędników taki biznes nie ma szans na rentowność. Ale nie zrezygnowała z planów, tyle że realizuje je powoli i z mniejszym rozmachem – wybiera reklamę w darmowych portalach dziecięcych, u lokalnych fryzjerów, kosmetyczek i w sklepikach zostawia ulotki, zainteresowanych szuka też poprzez portale społecznościowe. Korzysta z szablonu strony internetowej, którą sama administruje, dzięki internetowym usługom sama prowadzi księgowość. Wszystko to pozwala ograniczyć koszty. Ma na razie za sobą zaledwie kilka miesięcy doświadczeń, na ogół pozytywnych. Wszelkie zyski wkłada w rozwój firmy i zdaje sobie sprawę, że tak będą wyglądać najbliższe dwa lata. W nowym roku planuje wydatki na prawdziwą reklamę, m.in. pozycjonowanie w sieci i informacje w lokalnych mediach. Marzy o poszerzeniu usług na kolejne dzielnice Warszawy i zdobywanie innych, poza Choszczówką, lasów.

Młodych turystów chciałaby wyposażyć w przyszłości w lornetki, plecaczki, kompasy i odpowiednie stroje z logo firmy, więc sądzi, że znalezienie sponsora (producenta wody mineralnej, sprzętu turystycznego, respiratorów lub sprzętu do pierwszej pomocy) będzie raczej konieczne. – Czy to wszystko się uda i jak się potoczy, zależy właściwie tylko ode mnie. Teraz też siedzę do drugiej w nocy, tyle że robię to dla siebie i od razu widzę efekt – mówi. Powrotu do korporacji nie planuje. Znajomych z dawnych czasów i tak spotyka na warsztatach, gdy przyprowadzają swoje dzieci. Co mówią? – Chyba trochę zazdroszczą – uśmiecha się Aleksandra Ruta.