W najbliższą sobotę rząd przedstawi listę pierwszych 46 profesji, które mają być uwolnione spod władzy korporacji zawodowych i urzędników państwowych. Docelowo liczba zawodów z ograniczonym dostępem ma się zmniejszyć z 380 do ok. 100. Jeśli dana profesja znajduje się na liście, to o tym, czy ktoś może w niej pracować, czy też nie, decydują urzędnicy i korporacje zawodowe. I to oni ustalają, ile świadectw i dyplomów musi przedstawić kandydat, żeby udowodnić swoją wiedzę i umiejętności.

A te nie zawsze są adekwatne do wykonywanego zawodu. Bo, o ile można zrozumieć, że lekarz przed rozpoczęciem własnej praktyki musi przejść staż w szpitalu i zdobyć odpowiednią specjalizację, to trudno pojąć, po co dróżnik na kolei ma przepracować rok przy układaniu torów, odbyć kilka kursów teoretycznych, a na koniec złożyć egzamin przed komisją państwową powołaną przez dyrektora terenowego oddziału Urzędu Transportu Kolejowego. Podobną drogę musi przejść zwrotniczy, nastawniczy czy toromistrz. Pod względem liczby regulowanych zawodów Polska jest liderem w Unii Europejskiej. Dla porównania w Niemczech jest ich 154, w Finlandii 152, a na Łotwie 50.

>>> Czytaj też: Reforma deregulacyjna, czyli licencje do lamusa

Dostęp do zawodu ograniczają nie tylko niektóre ustawy i rozporządzenia, ale przede wszystkim samorządy zawodowe, takie jak np. Krajowa Izba Inżynierów Budowlanych, Naczelna Izba Lekarska, Naczelna Rada Adwokacka czy Krajowa Rada Komornicza. Obecnie jest ich w Polsce 17. Instytucje te decydują o tym, jak powinna wyglądać ścieżka kariery i kto może pracować w zawodzie. Przykładem są korporacje notarialne, które absolwentów prawa przyjmują najpierw na dwuipółroczne aplikacje, za które adepci na notariuszy muszą zapłacić 11750 zł. Potem kandydat na notariusza musi zdać egzamin za 1200 zł, a następnie jeszcze przez dwa lata pracować w kancelarii jako asesor. Dopiero po 4 – 5 latach stażu może zostać notariuszem. Pod warunkiem że uzyska akceptację Izby Notarialnej. Podobną drogę przechodzi każdy adwokat, radca prawny czy komornik.

Reklama

Kto na tym zarabia

Prawnicy tłumaczą te zasady troską o odpowiednią jakość świadczonych usług. Z drugiej strony jednak wiadomo, że bronią się przed konkurencją, a tym samym spadkiem cen swoich usług. Mają czego bronić, bo dziś w Warszawie honorarium adwokata za godzinę pracy wynosi od 200 do 500 zł. Jeszcze więcej zarabiają komornicy. W tej branży średnie wynagrodzenie to 6 tys. zł brutto, ale najlepsi dostają nawet po 20 – 30 tys. zł miesięcznie. Tak duże uposażenia to efekt ograniczenia liczby osób, które uprawiają ten zawód. W Polsce, według danych z ubiegłego roku, pracowało zaledwie około 600 komorników, co oznacza, że jeden przypadał na mniej więcej 70 tys. mieszkańców.

Natomiast liczba spraw, którymi musieli się zająć, przekroczyła milion. Tymczasem w Niemczech liczba komorników jest ponad 20 razy większa, a we Francji w 2008 roku było ich ok. 17 tys. Nawet Bank Światowy zwrócił nam uwagę, że liczba komorników w Polsce jest za niska. Tajemnicą Poliszynela jest też to, że na aplikaturę przyjmowane są przede wszystkim osoby mające powiązania rodzinne lub towarzyskie z urzędującymi już adwokatami, notariuszami czy komornikami. Dwa lata temu aż 1/3 aplikantów notarialnych przyznała się do takich koneksji. – W ten sposób najbardziej lukratywne zawody pozostają w kręgu tych samych rodzin – mówi dr Stanisław Tyszka z Fundacji Republikańskiej, która w ubiegłym roku przygotowała raport o zawodach regulowanych w Polsce.

Wynika z niego, że ograniczony dostęp do zawodu uderza przede wszystkim w młodych ludzi, zwłaszcza z mniejszych miejscowości i bez towarzyskich czy rodzinnych koneksji. Większość z nich nie ma ani znajomości, ani pieniędzy niezbędnych do odbycia stażu. Warto przypomnieć, że stopa bezrobocia wśród osób do 25. roku życia przekracza 25 proc., co oznacza, że ok. 445 tys. młodych ludzi nie ma pracy. Czy łatwiejszy dostęp do zawodu to mniejsze bezrobocie? Z wyliczeń Mirosława Barszcza, doradcy ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, wynika, że dzięki zniesieniu regulacji w 46 profesjach powstanie w Polsce od 50 do 100 tys. nowych miejsc pracy. Na pierwszy ogień ma iść m.in. zawód pośrednika nieruchomości, przewodnika turystycznego, taksówkarza, a także niektóre profesje związane z oświatą. Wizja deregulacji, a tym samym utarty dużych profitów, już teraz budzi sprzeciw w instytucjach zrzeszających uprzywilejowane lobby zawodowe. Np. Polska Federacja Rynku Nieruchomości wieszczy zepsucie rynku.

>>> Czytaj też: Rząd planuje otworzyć absolwentom dostęp do zawodów regulownych

Ma być to konsekwencja wejścia do zawodu pośrednika ludzi, którzy nie mają odpowiedniego przygotowania i którzy będą świadczyć usługi za 0,5 proc. prowizji, a nie za 2,5 proc. – tak jak obecnie. Przypomnijmy, że aby dziś zostać pośrednikiem, trzeba mieć specjalistyczne wykształcenie (studia wyższe lub kursy podyplomowe), a także sześciomiesięczną praktykę, za którą adept musi zapłacić 2,5 tys. zł. Dopiero wówczas otrzymuje licencję i może otworzyć własną agencję. Zniesienie tych wymagań oznacza nie tylko pojawienie się na rynku tańszej konkurencji, lecz także przykręcenie kurka z pieniędzmi: agencje nie będą mogły zarabiać na stażystach, a korporacje zrzeszające pośredników prowadzić kursów doszkalających.

Obecnie taki kurs obejmujący 64 godziny kosztuje ok. 1000 zł. Szkolenia umożliwiające zdobycie licencji to żyła złota dla setek firm zajmujących się przygotowaniem do zawodu ochroniarzy, taksówkarzy czy zarządców nieruchomości. Sęk w tym, że choć za taki kurs adept musi słono zapłacić, to wcale nie musi być po nim lepszym taksówkarzem czy ochroniarzem niż ten bez kursu.

Dlaczego ograniczać

Zwolennicy utrzymania status quo uważają, że zwiększenie dostępności do zawodów negatywnie wpłynie na jakość świadczonych usług. W wielu przypadkach trudno odmówić im racji, bo absolwenci polskich szkół zawodowych, średnich i wyższych bardzo często nie mają ani praktycznego, ani teoretycznego przygotowania. Wraz ze zwiększeniem dostępności do zawodu potrzebna jest reforma edukacji polegająca przede wszystkim na większym nacisku na praktykę w procesie kształcenia. Tak jak np. w Niemczech, gdzie absolwenci są tak doskonale przygotowani do zawodu, że nie muszą już tracić czasu na dodatkowe kursy, szkolenia i staże. Podobnie jest w Belgii, a także w krajach skandynawskich.

Wątpliwości

Tak więc choć teraz może być tak, że każdy będzie miał prawo zająć się pośrednictwem w handlu nieruchomościami, jeździć taksówką czy oprowadzać turystów po Krakowie, to jeszcze nie oznacza, że utrzyma się w branży. Wiele młodych firm pewnie upadnie, bo rynek jest znacznie bardziej wymagającym weryfikatorem wiedzy i kompetencji niż korporacje zawodowe. Ale przynajmniej dostanie szansę, by wejść do zamkniętego zawodowego lobby. Czy jednak po otwarciu niektórych zawodów bezrobocie faktycznie spadnie?

Według prof. Mieczysława Kabaja z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych jest to mało prawdopodobne. – Trudno, żeby zwiększenie dostępności do zawodu zadziałało jak panaceum na rynku, gdzie na jedną ofertę pracy przypada 90 chętnych – mówi Kabaj. Jednak w perspektywie kilkuletniej liczba miejsc pracy w niektórych zawodach powinna się zwiększyć. Na pewno natomiast zyskają na tym konsumenci, bo zwiększenie konkurencji wpłynie na spadek cen.

Pokazują to doświadczenia innych krajów. Np. zniesienie monopolu prawników na usługi notarialne w australijskim stanie Nowa Południowa Walia przyczyniło się do spadku cen usług o 17 proc. w ciągu dwóch lat. Podobne rezultaty przyniosła deregulacja w Holandii. Resort gospodarki wraz z ministrem sprawiedliwości zwiększyły dostęp do zawodu prawnika, agentów pośredniczących w handlu nieruchomościami, księgowych i brokerów ubezpieczeniowych. W efekcie przyniosło to zwiększenie liczby osób wykonujących te zawody, a także różnicowanie stawek