Yoshiho Umeda, dla przyjaciół Yoho, jest już tam – za kurtyną mocno strzeżoną przed żywymi. Jego japońsko- polska dusza z pewnością już znalazła swoje nowe miejsce i dobrze się tam czuje. Yoho przywykł do przekraczania wszelkich granic – nie tylko państwowych, lecz także kulturowych i religijnych. Z tą wyrosłą przed kilkoma dniami także dał sobie już radę.

Poznałem Go bardzo późno – dopiero gdzieś w połowie lat 90. Słyszałem, oczywiście, o niezwykłym Japończyku, związanym z opozycją jeszcze przed Sierpniem, który naturalną koleją losu przylgnął później do „Solidarności”. Wszyscy słyszeliśmy o „drugiej Japonii”, o bodaj pierwszej zagranicznej w ogóle wizycie Lecha Wałęsy właśnie tam. Jednak mało kto wtedy wiedział, że za tym pomysłem stał Yoho, który ten japoński kierunek w ogóle Lechowi wymyślił.

Do Polski przywędrował, jeśli dobrze pamiętam, jako nastolatek na początku lat 60. z woli swojego ojca, który przed wojną wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, a przed swoją śmiercią zdecydował, by wychowaniem i edukacją syna pokierował poznany jeszcze przed wojną polski uniwersytecki przyjaciel. Yoho tu skończył szkołę średnią, studia, tu się ożenił, sam doczekał się syna, zaraz potem była „Solidarność”, a następnie stan wojenny. A ponieważ miał ciągle obywatelstwo japońskie i z tego powodu generałom niezręcznie było Go internować, na wszelki wypadek wsadzili go do pierwszego odlatującego za granicę po 13 grudnia samolotu i tak wylądował na paryskim bruku.

Tam zdecydował natychmiast o podróży do Rzymu, żeby osobiście opowiedzieć o tym, czego był świadkiem w kraju, papieżowi. Były jakieś perypetie z audiencją, ale dość szybko jednak doszło do rozmowy z Janem Pawłem II i jego najbliższym otoczeniem. To poniekąd wyjaśnia, dlaczego Watykan był zwykle dobrze i szybko poinformowany o ważnych zdarzeniach…

Dopiero teraz poleciał do Japonii, by tam, wraz ze swoją żyjącą wówczas jeszcze matką, organizować pomoc dla polskich przyjaciół. Opowiadał mi, jak Jego pozycja gwałtownie zwyżkowała w związku z wizytą Jana Pawła II w Japonii w połowie lat 90. Papież zażyczył sobie bowiem spotkać się z Yoho osobiście, co było zaskoczeniem dla rządu, że cesarz ma tak liczącego się w Watykanie poddanego. Na kilka dni przed wizytą papieża odwiedziły Go odpowiednie służby, o wszystko, co trzeba, wypytały i uspokojone nie stawiały już przeszkód, by mógł witać przybywającego Jana Pawła II.

Po 4 czerwca wrócił do Polski natychmiast, by zająć się, tym razem już w nowych warunkach, bardziej dojrzałymi formami współpracy polsko- -japońskiej.

Ale ważna była także „Solidarność” – już nie jako związek zawodowy, lecz po prostu jako związek ludzi, którym o coś wspólnego chodziło i którym nadal, Jego zdaniem, powinno o coś chodzić. Bardzo bolał, że wielu Jego kolegów z pierwszej „Solidarności” nie potrafiło odnaleźć się w nowych czasach, często absolutnie bez swojej winy. Stąd pomysł na zorganizowanie Konwentu Seniorów „Solidarności”, którego był duszą. Ułożył statut, zadbał o jego skład ponad podziałami, organizował w różnych miejscach Polski spotkania konwentu, inicjował ustanowienie specjalnej nagrody przyznawanej dorocznie. Rok temu starał się zainteresować mnie stanem praw pracowniczych w Chinach, ciekawie rozwijając wątek konsekwencji ekonomicznych tamtejszych niskich płac dla wolnego świata.

Kilka lat temu operowany w związku z bardzo poważną chorobą, ze słabnącym sercem, poruszał się już z laseczką – zawsze jednak nienagannie ubrany i nieodmiennie uśmiechnięty. Ostatni raz spotkałem Go kilka dni temu na konferencji zorganizowanej w Senacie w związku z 30. rocznicą powstania Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej „Solidarności”. Znowu był wśród swoich przyjaciół. Tym razem po raz ostatni…