18 maja może przejść do historii jako najbardziej spektakularny debiut w historii giełd. Wyceniany nawet na 100 mld dol. Facebook – największy serwis społecznościowy świata – chce sprzedać swoje akcje za 12 mld dol. Jeśli mu się uda, będzie to najbardziej wartościowy debiut internetowej spółki. Założyciel portalu, 28-letni Mark Elliot Zuckerberg, okrzyknięty przez amerykański tygodnik „Time” jednym ze stu najbardziej wpływowych ludzi w historii, dołączy do czołówki światowych bogaczy z majątkiem o wartości 18,7 mld dol. Sam Facebook natomiast stanie się spółką publiczną ze wszystkimi plusami i minusami tej sytuacji.
Mając kontrolę nad wirtualnym życiem ponad 900 mln użytkowników na świecie – cyfrowo zapisanymi wspomnieniami, rozmowami, zdjęciami, filmami i przyjaźniami – Zuckerberg weźmie na barki dodatkową odpowiedzialność. Oprócz swoich ambicji i planów, będzie musiał spełniać oczekiwania żądnych zysków inwestorów. Czy młody szef FB wytrzyma presję? Czy wprowadzi firmę w kolejną fazę rozwoju, czy też przez jedynowładztwo połączone z wciąż młodym wiekiem stanie się dla niej balastem?

Komu trzeba zrobić dobrze

Reklama
Na razie wszyscy menedżerowie Facebooka z samym Zuckerbergiem uczestniczą w roadshow, czyli spotkaniach z inwestorami zainteresowanymi zakupem akcji. Zaczęły się w miniony poniedziałek i potrwają do końca przyszłego tygodnia, by zakończyć się ostatecznie pierwszym notowaniem akcji na nowojorskiej giełdzie.
Oczekiwania i emocje są ogromne. Amerykańskie media oszalały i relacjonują to wydarzenie niemal minuta po minucie w najdrobniejszych szczegółach. Przed hotelem Sheraton w centrum Nowego Jorku, gdzie w poniedziałek koło południa Mark Zuckerberg przyjechał na pierwsze spotkanie z inwestorami, stał tłum ludzi i ekip telewizyjnych. Dziennikarze nie omieszkali odnotować, że Zuck podjechał czarnym SUV-em i ubrany był w bluzę z kapturem.
Uwaga, jaką przywiązują do jego publicznego wizerunku, jest nieprzypadkowa. Pokazuje, jak poważnym tematem jest kwestia zaufania potencjalnych inwestorów do twórcy największego serwisu społecznościowego świata. Gdyby Zuckerberg nosił dobrze skrojone garnitury, wpisywałby się przynajmniej w stereotyp młodego, acz poważnego prezesa. Tymczasem widząc go w dresowej bluzie podczas pierwszego spotkania z inwestorami, wielu z nich się zastanawia, czy prezes Facebooka jest dojrzałym menedżerem, czy raczej wciąż nastolatkiem, który kazał na wizytówce napisać sobie „I’m CEO, Bitch!”.
Choć po latach Zuckerberg wspominał to wydarzenie jako młodzieńczy żart, dla wielu przedstawicieli świata finansów wciąż jest ogromną zagadką i powodem niepewności w związku z dalszymi planami rozwoju firmy. Tym bardziej że podczas roadshow wysyła niespójne sygnały. We wtorek nie pojawił się na zaplanowanym spotkaniu w Bostonie, przesyłając zamiast tego nagrane wcześniej wideo. Wiele osób nie kryło rozczarowania. – Chciałam go tam zobaczyć, posłuchać, jak odpowiada na kilka choćby ogólnych pytań. Dałoby to mi pewien komfort – żaliła się Dana Cease, analityk funduszu John Hancock Asset Management. – Jeśli idziesz po publiczne pieniądze, powinieneś też się publicznie pokazywać. Z powodu nieobecności Zuckerberga trudno wyczuć, jakim jest człowiekiem, i wyobrazić sobie, co naprawdę myśli i jakie ma plany – dodał Lawrence Haverty Jr., menedżer funduszu Global Multimedia Trust, który chce kupić akcje Facebooka.

Zyski? Jakie zyski?

Stosunek do zarabiania pieniędzy – który będzie przekładał się na to, czy i w jakim stopniu Facebook będzie zyskowny – to kwestia, która szczególnie trapi inwestorów. Kupując akcje serwisu, nabędą przecież obietnice przyszłego zarobku. Optymiści liczą, że będzie gigantyczny, bo Facebook jest nowym sposobem komunikacji, internetem w internecie. Ale czy rzeczywiście tak się stanie? To w dużej mierze zależeć będzie od tego, jaki pomysł na dalszy rozwój serwisu ma jego założyciel, a przede wszystkim czy będzie umiał wprowadzić go w życie.
To, że sprawa jest ryzykowna, przyznają sami przedstawiciele Facebooka, który jak każda spółka wybierająca się na giełdę, musi mieć przygotowany prospekt emisyjny. A w nim szczegółowo opisane potencjalne czynniki ryzyka zagrażające rozwojowi serwisu. Jednym z nich, jak można przeczytać w dokumencie, jest sam Mark Zuckerberg, który po debiucie będzie miał pakiet kontrolny i niekwestionowaną władzę.
Zuckerberg podgrzewa atmosferę, wypowiadając się w sposób pozostawiający duże wątpliwości co do jego wizji. – Nie budujemy serwisów, by zarabiać pieniądze, zarabiamy pieniądze, by robić dobre serwisy – powiedział niedawno, wzbudzając obserwatorów w osłupienie. – Co, proszę? – zdziwiła się Soledad O’Brien, gospodyni programu biznesowego w CNN, patrząc z niedowierzaniem w oczy swoich gości, przedstawicieli Wall Street. – Jak na takie stwierdzenie zareagują inwestorzy? Co mają o tym myśleć? – pytała.
Siedzący obok niej Alexis Ohanian, założyciel serwisu technologicznego Reddit, przyznał, że po giełdowym debiucie FB wszystko się zmieni. – Wiem, co mówię, bo sam sprzedałem udziały wydawnictwu Conde Nast. Różnica polega na tym, że mój właściciel jest spółką prywatną, więc dokładnie wiem, kogo mam zadowolić. Po wejściu na NYSE sytuacja będzie inna, bo pojawia się wielu właścicieli. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak Mark sobie z tym poradzi – dodał.
Stosunek Zuckerberga do pieniędzy dla tych, którzy znają historię FB, nie jest zaskakujący. Jak pisze David Kirkpatrick, autor książki „The Facebook Effect” o początkach serwisu, w 2005 roku młody Mark nie chciał w ogóle słyszeć ani o reklamach, ani o inwestorach. Tych pierwszych nie lubił, bo jego zdaniem denerwują użytkowników, tych drugich się bał, bo pamiętał niejedną historię z Doliny Krzemowej, gdy żądni zysków finansiści z funduszy potrafili oszukać twórców start-upów. – Gdy we wczesnych latach budowałem serwisy, pozwalałem na wprowadzenie większej liczby reklam tylko do momentu, w którym uzbierałem na nowy serwer – mówi dziś Mark Zuckerberg w półgodzinnym filmie wideo nakręconym na potrzeby prezentacji spółki przed inwestorami.
Filmowa adaptacja historii serwisu i jej założyciela – hollywoodzka produkcja „The Social Network” – jako główną motywację Zuckerberga do działania wskazuje chęć zdobycia uznania kolegów z uczelni, a także zaimponowania dziewczynom. Jak pisze Kirkpatrick, jest w tym trochę prawdy. Studentowi Uniwersytetu Harvarda w najmniejszym stopniu chodziło o pieniądze. Urodzony w White Plains w stanie Nowy Jork w maju 1984 roku w rodzinie psychiatry i dentysty Mark na brak pieniędzy nigdy nie narzekał.
Gdy początkowo brakowało mu środków na wynajęcie kolejnych serwerów dla rozrastającego się serwisu, wolał dokupić je za pieniądze pożyczone od rodziców, niż oddać pole reklamodawcom lub udziały pierwszemu lepszemu funduszowi. Długo wzbraniał się przed sprzedażą jakichkolwiek udziałów i miotał się w decyzjach. Kirkpatrick pisze, że zanim w serwisie pojawił się jakikolwiek fundusz, inwestycją zainteresowany był dziennik „The Washington Post”. Zuckerberg był już po rozmowach z jego prezesem Donem Grahamem. W pewnym momencie z lepszą ofertą wystąpił jednak Jim Breyer, szef funduszu Accel Partner. Płacił 15 mln dol. za udziały w serwisie, który miał wtedy ledwie 3 mln użytkowników. Zuckerberg początkowo nie chciał słyszeć o Accelu. – Dałem słowo Donowi, nie zmienię go – powiedział. Po długich namowach jednak uległ. Jak relacjonuje Kirkpatrick, 21-letni wtedy Mark płakał, gdy rozmawiał na ten temat z Grahamem. Nie chciał złamać obietnicy. Szef wydawnictwa Washington Post rozumiał sytuację i nie miał żalu – ostatecznie zwolnił Zuckerberga z umowy i nigdy nie zainwestował w Facebooka.



Kontrola rodzicielska

Teoretycy zarządzania podkreślają, że w wielu przypadkach firma, która z fazy start-upu zaczyna przeradzać się w korporację, może potrzebować zmiany na szczycie. Ojciec założyciel nie zawsze sprawdza się najlepiej,
bo ma oczywiste ograniczenia: jest za bardzo przywiązany do swojego biznesowego dziecka; uważa, że wszystko wie najlepiej; a jeśli nie ma doświadczenia w zarządzaniu, może ponieść klęskę z prostego powodu – zbyt dużo chce robić sam, co najczęściej oznacza chaos i błędne decyzje.
Tego właśnie obawiali się Andy Bechtolsheim i John Doerr, partnerzy funduszu Kleiner Perkins Caufield & Byers, którzy w 2001 r. byli jednymi z pierwszych inwestorów mało znanej jeszcze światu spółki o nazwie Google. Tworząc algorytm, który pozwala uporządkować wszystkie informacje w internecie, studenci Uniwersytetu Stanforda Larry Page i Sergey Brin mieli jeden cel: uczynić świat lepszym. O pieniądzach nie było początkowo mowy. Gdy wyszukiwarka zaczęła szybko zdobywać użytkowników i stawała się coraz popularniejsza – jak pisze Ken Auletta w książce „Googled: The End of The World As We Know It” – udziałowcy zauważyli ten potencjał, ale widzieli też niebezpieczeństwa. Jednym z nich byli sami założyciele: geniusze, ale bez doświadczenia w zarządzaniu ludźmi i szybko rosnącą firmą. A ponieważ inwestorzy wpłacili pieniądze, które chcieli wyciągnąć z zyskiem, postanowili coś zmienić. W 2001 r. przyprowadzili do firmy Erica Schmidta, starszego od Page’a i Brina menedżera z doświadczeniem w branży i doktoratem (założyciele Google byli bardzo wymagający), by został prezesem i zajął się uporządkowaniem firmy. Twórcy Google’a początkowo się opierali, ostatecznie przystali na taką zmianę. I mogli zająć się tym, na czym znają się najlepiej – tworzeniem produktu. W ten sposób Google wyrósł na potęgę światowego wyszukiwania i reklamy internetowej, ale także lidera wideo w sieci dzięki zakupowi YouTube’a, oraz rynku mobilnego dzięki systemowi operacyjnemu Android, instalowanemu w ponad połowie wszystkich smartfonów świata. Gdy w ubiegłym roku Eric Schmidt ogłosił, że po 11 latach rezygnuje ze stanowiska prezesa Google, oddając stery Larry’emu Page’owi, przyznał: „Moja misja jest zakończona. Kontrola rodzicielska nie jest już dłużej potrzebna”.

Nie robimy serwisów, by zarabiać pieniądze, zarabiamy pieniądze, by robić dobre serwisy – tymi słowami Mark Zuckerberg wprawił w osłupienie chętnych do kupna akcji Facebooka

Zuckerberg nigdy na taką kontrolę rodzicielską sobie nie pozwolił, bo znając historię wielu start-upów, nie chciał oddać władzy inwestorom. Utwierdzał go w tym także Sean Parker, były twórca Napstera i udziałowiec Facebooka, który z jednego ze swoich projektów został usunięty przez fundusz inwestycyjny Sequoia. Znacznie bardziej do wyobraźni Zuckerberga przemawiała historia jednego z jego biznesowych idoli – Steve’a Jobsa, założyciela koncernu Apple. W 1985 r. Jobs został wyrzucony z własnej firmy przez pierwszych inwestorów, którzy nie rozumieli jego wizji i bali się, że pociągnie firmę na dno. Jego miejsce zajął John Sculley, marketingowiec z ogromnym rynkowym doświadczeniem z Pepsi. Menedżer z nadania nie podołał wyzwaniu. Apple zaczął podupadać. W pewnym momencie jedynym ratunkiem było... ponowne zatrudnienie Jobsa. Po powrocie do własnej firmy w 1997 r. wywrócił wszystko do góry nogami, ze strategią rozwoju na czele, a dalsza historia jest już wszystkim świetnie znana. Za sprawą iPhone’ów i iPadów Apple jest dziś jedną z najcenniejszych spółek świata. Jej wartość przekracza 500 mld dol., a w kieszeni ma ponad 100 mld dol., za które mogłaby spokojnie kupić wszystkie spółki notowane na warszawskiej giełdzie.

Defensywna strategia za miliardy

Zuckerberg nie powtórzył historii Jobsa, bo od początku wzbraniał się przed oddaniem zbyt dużej władzy. Być może dlatego Facebook wciąż rośnie w szybkim tempie. Liczba użytkowników z całego świata przekroczyła 900 mln osób, z czego blisko pół miliarda używa serwisu za pośrednictwem telefonu komórkowego. Jeszcze bardziej imponująca jest ich aktywność: każdego dnia zamieszczają w serwisie 300 mln zdjęć, łącząc się ze znajomymi, tworzą w sumie 125 mld relacji. By przyciągnąć naszą uwagę, serwis tworzy kolejne narzędzia, takie jak Timeline, który – jak mówi sam Zuckerberg – jest historią twojego życia na jednej stronie internetowej, czy Newsfeed, który pełni rolę osobistej gazety układanej przez naszych znajomych. Facebook chce, byśmy nim żyli, i wiele osób rzeczywiście to robi.
To wszystko ma sprawić, zdaniem założyciela i jego menedżerów, że Facebook będzie rządził światem internetu, a inwestorzy powinni zapłacić za jedną akcję od 28 – 35 dol. – co dawałoby wycenę spółki między 77 a 96 mld dol. Dużo za dużo, mówią niektórzy, przypominając, że wyniki finansowe takiej wyceny nie uzasadniają – w ubiegłym roku serwis miał tylko 3,7 mld dol. przychodów i nieco ponad miliard dolarów zysku. Dla porównania Google wyceniany jest prawie na 200 mld dol., ale jego przychody przekraczają 30 mld dol., i jest stabilnym, zyskownym biznesem. Obawy spotęgowały ogłoszone przez spółkę Zuckerberga wyniki z I kwartału tego roku, który nie należał do udanych. Choć rok do roku przychody serwisu wzrosły o 45 proc. do 1,06 mld dol., w porównaniu z końcówką roku spadły o 6 proc. Zysk spółki spadł o 28 mln dol. w porównaniu z I kwartałem ubiegłego roku – Gdy Microsoft szedł na giełdę wyceniono go na 500 mln dol., ale miał już 140 mln dol w przychodach. Wycena była ich czterokrotnością. W przypadku Facebooka mamy wartość 25 razy większą niż wpływy. To przesada, która naraża inwestorów na duże ryzyko – mówi Brian Hamilton, prezes firmy analitycznej Sageworks. Facebook tłumaczy tę zadyszkę sezonowością na rynku reklamowym. Nie wszyscy widzą tu jednak biznesowy potencjał. Legendarny inwestor Warren Buffet powiedział niedawno, że nie zainwestuje w spółkę, bo tego biznesu nie rozumie.
W swoim promocyjnym wideo nagranym na potrzeby giełdowego debiutu Facebook podaje przykład sprzedawcy lodów Ben & Jerry’s, który twierdzi, że każde zarobione 3 dol. zawdzięcza 1 dol. zainwestowanemu w reklamę na Facebooku. MasterCard twierdzi, że jego program wspierania małej przedsiębiorczości nie osiągnąłby takiej popularności jak na Facebooku w żadnym innym medium, bez względu na wielkość przeznaczonego na promocję budżetu. A reklamy na Facebooku w przeciwieństwie do portali nie zasłaniają ekranu i nie denerwują użytkowników, przez co mają szansę stworzyć nowy standard. – Facebook to skala. To także ważność, kontekst i zaangażowanie. Idealne połączenie opowieści o relacjach z pieniędzmi – zachwala Sheryl Sandberg, członek zarządu Facebooka i prawa ręka Zuckerberga.
Niektórzy przedstawiciele branży reklamowej nie kryją jednak obaw co do potencjału reklamowego serwisu. – Mam wątpliwości, czy reklamy na Facebooku mogą działać – mówi sir Martin Sorrell, prezes WPP, największej grupy reklamowej na świecie, która planuje kampanie reklamowe dla największych marek.
Inwestorzy boją się, że społecznościowy serwis Zuckerberga to bańka. Dziś jest na niego moda, ale za kilka lat ludziom może się spodobać coś innego. – Zwykło się myśleć o firmach takich jak Facebook, że będą wieczne, ale za 5 – 8 lat może ich nie być. Wszystko przyspieszyło, a hegemoni często nie potrafili przystosować się do nowej sytuacji rynkowej. Wystarczy nie tylko wspomnieć kilka zgaszonych gwiazd, jak Friendster, MySpace czy Yahoo, lecz także trzeźwym okiem spojrzeć, jak Google marnie radzi sobie w serwisach społecznościowych, a sam Facebook w branży telefonii komórkowej, które będzie komunikacyjną platformą przyszłości – uważa Eric Jackson, publicysta amerykańskiego magazynu Forbes.
Jego zdaniem stąd wziął się dokonany niedawno, zaskakujący zakup serwisu Instagram, pozwalającego na robienie zdjęć i dzielenie się nimi. Serwis nie zarabia ani dolara, ale Facebook zapłacił za niego okrągły miliard dolarów. Zdaniem Jacksona Instagram to dziecko ery mobilnej, które przyciąga uwagę użytkowników, a Facebook kupił go ze strachu przed konkurencją. Takich defensywnych ruchów będzie jednak więcej, bo taka jest logika każdej rynkowego giganta bez względu na branżę.
Na razie jednak Zuckerberg stara się atakować, by Facebook jeszcze głębiej wszedł w życie każdego użytkownika i stał się jego częścią. Stąd m.in. takie pomysły jak własny telefon. Serwis nie odpuści żadnego segmentu rynku. Idąc śladem Apple’a i Google’a, w tym tygodniu Zuckerberg ogłosił otwarcie własnego sklepu z aplikacjami.
Choć w świecie internetu Facebook dla wielu wciąż jest piękną opowieścią o kontaktach międzyludzkich, wejście na giełdę zmieni perspektywę. Co kwartał Mark Zuckerberg będzie musiał tłumaczyć się przed inwestorami z wyników finansowych. Biblia finansistów, dziennik „Financial Times”, przypomina czytelnikom oczywistą prawdę: geometryczny wzrost firmy nie trwa wiecznie, zyski topnieją, a nowi konkurenci pojawiają się na horyzoncie. Jeśli wbrew obawom Mark Zuckerberg zapewni Facebookowi dalszy wzrost, a inwestorom zyski, stanie się wzorem prezesa nowych czasów. Jednak jeżeli największy serwis społecznościowy świata przestanie się rozwijać, podzielając los Yahoo czy MySpace, inwestorzy nie zaufają już w przyszłości żadnemu innemu młodemu prezesowi w bluzie z kapturem.