I jestem pewien, że gdybyśmy mogli zasuwać po autostradach czy ekspresówkach 180 – 200 km/h, wypadków byłoby mniej. Oto dlaczego – nowoczesne samochody są tak doskonałe, że jazda nimi z prędkościami rzędu 100 – 140 km/h jest relaksująca jak tajski masaż. Włączasz aktywny tempomat, rozsiadasz się w fotelu obitym cielęcą skórą, w oparcie którego wbudowano tysiąc silniczków masujących plecy, i zapominasz, że jedziesz autem. Zasypiasz. Budzisz się dopiero następnego dnia w szpitalu.
Chcę przez to powiedzieć, że nowoczesne auta są jak lek psychotropowy – osłabiają koncentrację. W dodatku wyposaża się je w gigantyczną liczbę elektronicznych gadżetów, co jeszcze pogarsza sytuację. Dlatego ze względów bezpieczeństwa przynajmniej niektóre samochody powinny zostać zwolnione z obowiązku stosowania się do ograniczeń prędkości. Po prostu są tak dopracowane, komfortowe, banalne w prowadzeniu i tak bardzo izolują od świata zewnętrznego, że nie sposób się w nich skoncentrować, jeżeli poruszają się wolniej niż dźwięk. Wśród nich jest m.in. nowy Lexus GS 450h.
Hipokrytą jest ten, kto twierdzi, że tym autem da się jeździć przepisowo. Jego elektryczno-spalinowy napęd generuje 345 koni, więc jeszcze zanim położycie nogę na pedale gazu, jedziecie już jakieś 80 km/h. A czujecie się, jakbyście stali w miejscu. Podobnie sytuacja wygląda przy 140 km/h. Właściwie to, że GS się porusza, czuć i słychać dopiero wtedy, gdy wskazówka prędkościomierza mija liczbę 180. Nie żartuję – wtedy coś zaczyna się dziać, a koncentracja rośnie. Pokrętło napędu ustawiacie w trybie „sport plus” i nagle dociera do was, że to auto jednak nie jest poduszkowcem, tylko ma amortyzatory i koła łączące go z drogą. To właśnie doskonale zestrojone, adaptacyjne zawieszenie i precyzyjny układ kierowniczy najbardziej odróżniają nowego GS-a od poprzednika. Tamten pod względem prowadzenia przypominał tapczan na kołach. Temu blisko do ideału.
Reklama
Skoro jesteśmy przy wrażeniach z jazdy i napędzie, to należy poruszyć kwestię zużycia paliwa. Lexus we wszystkich oficjalnych materiałach chwali się, że jego hybrydowa limuzyna spala średnio 5,9 litra benzyny. Jednak jestem więcej niż pewien, że ktoś, kto przygotowywał te ulotki, foldery i reklamy, popełnił czeski błąd i chodziło mu o 9,5 litra. To i tak bardzo dobry wynik jak na auto z niemal 350-konnym motorem. Co więcej, w miejskich korkach można zejść ze spalaniem w okolice 7 – 8 litrów, bo wtedy GS-a napędza głównie motor elektryczny. I nie starajcie się nawet zrozumieć, jak działa to całe hybrydowe ustrojstwo. Niech wystarczy wam informacja, że wszystko to nie jest składane w Wietnamie czy Turcji, lecz bezpośrednio w Japonii. Zatem całkiem możliwe, że GS-em będą cieszyły się jeszcze wasze prawnuki.
Jeżeli chodzi o wnętrze, to mamy tu hektary skóry, tony szczotkowanego aluminium (ewentualnie metry sześcienne drewna) i dosłownie kilka gramów plastiku. Najbardziej jednak w Lexusie dumni są z wyświetlacza, pardon – telebimu, zamontowanego na desce rozdzielczej. Ma przekątną 12,3 cala, co daje mu tytuł „największego na świecie”. Szkoda tylko, że już to, co wyświetla, tak nie imponuje – nawigacja ma grafikę gorszą niż niektóre papierowe mapy. Za to obsługa sprzętu jest wybitnie intuicyjna – wszystkim steruje się za pośrednictwem wygodnego joystika, który oddział Lexusa woli nazywać „manipulatorem”. Prawdopodobnie w ten sposób dyplomatycznie przemycono ostrzeżenie, że GS 450h potrafi owinąć sobie właściciela wokół palca. Kupicie go i zostaniecie jego fanami. Możliwe nawet, że nad garażem napiszecie „Kościół im. Lexusa”. Tak dobry jest to samochód.
ikona lupy />
Łukasz Bąk, zastępca kierownika działu życie gospodarcze kraj / DGP