Mniejsza o to, czy będzie to koszt nowych garniturów premiera albo alkoholi koniecznych do odpowiedniego, wylewnego przyjmowania gości Donalda Tuska. Fakt faktem, że rząd takimi posunięciami udowadnia nam, że – jak za starych, niedobrych czasów – „sam się wyżywi”. A 37-milionowa gawiedź od Odry do Bugu niech się sama martwi o to, co włoży do garnka. W końcu przecież w demokracji każdy jest sobie żeglarzem, sterem i okrętem.

Problem ten jednak w coraz mniejszym stopniu dotyczy utrzymywanych z Państwa i moich pieniędzy pracowników budżetówki. Bowiem zatrudnienie w ministerstwach wzrasta tak szybko, że gdyby tylko o połowę wolniej rósł nasz PKB, bylibyśmy nie tylko zieloną wyspą, ale już dawno drugą Japonią, USA i Chinami w jednym.

Niestety, zatrudnienie w resortach, których głównym zadaniem w wielu wypadkach jest utrudnianie ludziom życia i ograniczanie ich naturalnej przedsiębiorczości setkami poleceń, nakazów i zakazów, w żaden sposób na PKB się nie przełoży. To znaczy na wzrost. Bo licząc na inwencję urzędników, można spodziewać się kolejnych absurdalnych zaleceń, np. podatkowych, które albo spowodują wzrost szarej strefy, albo doprowadzą przedsiębiorców do konkluzji, że im się nie chce. Na efekty nie trzeba będzie czekać długo. Bezrobocie w górę, PKB w dół, kolejne mądre inaczej wypowiedzi polityków w telewizji o trudnych czasach i kolejny wzrost etatów w resortach, aby skuteczniej walczyć z kryzysem i zaciskać pasa.

Tak oto państwo rozrasta się powoli do rozmiarów niebezpiecznego nowotworu. Nikomu, oprócz posiadaczy nowych etatów, nie wyjdzie to na dobre.

Reklama