Za miesiąc będzie już wiadomo, czy demokrata Barack Obama utrzyma się w Białym Domu na kolejną kadencję, czy też zmieni go za sterami największej gospodarki świata republikanin Mitt Romney.
Obaj kandydaci mówią o „uleczeniu”, „ożywieniu” i „wyprowadzeniu na prostą” kulejącej od czterech lat amerykańskiej gospodarki. Planują reformy, szykują inicjatywy, snują plany. Coraz więcej wskazuje jednak na to, że jest tak, jak napisał niedawno J.C. Bradbury, ekonomista z Kennesaw State University: „Ludziom wydaje się, że prezydent USA to wszechmogący despota decydujący o naszym losie. Moim zdaniem bardziej przypomina on jednego z pilotów dużego samolotu. Tyle że ten samolot od dawna leci na autopilocie”.
Mierząc wpływ amerykańskiego prezydenta na gospodarkę, często porównuje się go do szefa dużej korporacji. Nie jest to do końca trafna analogia. „Jako CEO wchodzę do firmy z problemami i mówię, że zamrażam wypłatę dywidendy i wszyscy muszą to zaakceptować. Mogę zdecydować, że chcę mieć centrum badawcze w kraju X zamiast kraju Y. Mogę w razie potrzeby okroić lub sprzedać niedochodową część działalności. Nieważne, czy masz rację, czy jej nie masz. Chodzi o to, że możesz działać. W polityce jest zupełnie inaczej. Prezydent wprowadza jakąś zmianę w jakimś departamencie albo agencji rządowej, a wtedy natychmiast Kongres zwołuje w tej sprawie parlamentarne debaty. Media krytykują nowe rozwiązania, choć działają one dopiero od 15 minut. Większość energii prezydenta i jego ekipy pochłania tłumaczenie i budowanie kruchych sojuszy czy kompromisów, a nie faktyczne działanie” – to cytat z Donalda Rumsfelda (z audycji w programie „Freakonomics Radio”). Jego ocena może być bliska prawdy, bo Rumsfeld był nie tylko prawą ręką dwóch prezydentów USA (Geralda Forda i George’a W. Busha), lecz także sprawdzał się w wielkim biznesie, szefując korporacjom z branży farmaceutycznej i elektronicznej. Zestawmy to jeszcze z badaniami przeprowadzonymi przez profesora Rakesha Khuranę z Harvard School of Business. „Intuicyjnie wierzymy, że wpływ CEO na kondycję firmy to jakieś 7 – 8 punktów w skali od 1 do 10. Faktycznie ten wpływ jest bliższy 2 – 3 i spada wraz ze wzrostem wielkości firmy” – dowodził Khurana. Jeśli wpływ CEO na kondycję spółki jest tak niewielki, to aż strach pomyśleć, ile wynosi on w wypadku prezydenta, który ma w swojej „firmie” do powiedzenia dużo mniej niż przeciętny prezes.
Co ratuje prezydenta przed byciem kompletnie bezwartościową kukiełką? Po pierwsze wiara ludzi, że jest on postacią potężną. I nie chodzi tylko o zwykłych zjadaczy chleba, lecz również o trzęsące światową gospodarką rynki finansowe. Dowodem na to były choćby wybory prezydenckie z 2004 r., w których demokrata John Kerry starł się z walczącym o reelekcję Georgem W. Bushem. Na kilka godzin przed zamknięciem lokali zdarzyła się rzecz nietypowa: wstępne wyniki wyciekły do mediów. Zgodnie z nimi zwycięzcą miał zostać Kerry. Amerykańskie wybory nie odbywają się – jak u nas – w weekendy, więc przez cały ten czas działały rynki finansowe. Przez kilka godzin, gdy wydawało się, że prezydentem będzie Kerry, indeksy giełdowe poszły lekko w dół. Po kilku godzinach ogłoszono jednak pierwsze nieoficjalne wyniki wskazujące na sukces Busha. Rynki odrobiły wtedy stratę. Dla nas liczy się jednak nie tyle kierunek zmian, co sam fakt, że osoba amerykańskiego prezydenta ma znaczenie dla giełd. Bo skoro ma, to nie jest tak zupełnie bezwartościowa.
Reklama
Jest jeszcze inny powód, dla którego prezydenta USA nie można do końca lekceważyć. Chicagowski ekonomista Austan Goolsbee był przez rok głównym doradcą ekonomicznym prezydenta Obamy. Nie wspomina tego czasu najlepiej. Jego zdaniem 99 proc. tego, co dzieje się w Waszyngtonie, ma niewielkie lub żadne przełożenie na gospodarkę. Ale czasem nadchodzi moment wielkiego przesilenia, kiedy decyzja głowy państwa może uratować sytuację i mieć wpływ na ekonomiczny los milionów ludzi. Wtedy prezydent robi faktyczną różnicę.
ikona lupy />
Rafał Woś, dziennikarz DGP / DGP