Te same, a może nawet lepsze efekty można uzyskać dzięki dużo prostszym metodom – argumentuje Daniel Pi, młody prawnik z Uniwersytetu Minnesoty. Nie brakuje głosów, że ekonomia jest jak wścibska sąsiadka. Wystarczy ją raz zaprosić do kuchni, a już zaczyna zaglądać do garnków i ustawiać po swojemu słoiki na półkach. No i wyprosić ją strasznie trudno.

Idąc tym tokiem myślenia, jedną z takich sąsiadek jest niewątpliwie ekonomista z Uniwersytetu Chicagowskiego Gary Becker. Zaczęło się od spraw tak trywialnych jak parkowanie. Jadąc do pracy, Becker co dnia stawał wobec poważnego dylematu: parkować w niewygodnym i trudno dostępnym garażu (ale za to legalnie i za darmo), czy tuż przed bramą uniwersytetu (nielegalnie). Zauważył, że często wybiera to drugie. Uznał po prostu, że korzyści związane z łatwym i szybkim dostępem do samochodu przewyższają ewentualny koszt kary. I wtedy go olśniło. Bo czy nie jest tak, że wszyscy przestępcy działają dokładnie według tego samego schematu? Rabują, bo z ich indywidualnego punktu widzenia korzyści, jakie osiągną (finansowy zysk plus rausz związany z użyciem przemocy), przeważają nad wyrzutami sumienia pomnożonymi przez ewentualną karę.

Becker ogłosił swoje wnioski w roku 1968 i zapoczątkował tym samym wśród ekonomistów wielką modę na zainteresowanie zwalczaniem przestępczości. Bo skoro uznamy, że przestępca (podobnie jak konsument) działa racjonalnie, to wystarczy proporcje pomiędzy surowością a nieuchronnością kary ustawić tak, by przestępstwo się nie opłacało. I w ten sposób ten jeden z największych problemów społecznych uda się ograniczyć. Jednak nie do zera. Tu Becker był zdania, że koszty całkowitego wyplenienia przestępczości byłyby tak duże, że przekroczyłyby ewentualne zyski z takiego osiągnięcia.

Becker za swoje dokonania dostał Nobla (w 1992 r.), na temat ekonomicznego podejścia do kwestii przestępczości powstało wiele doktoratów i punktowanych prac naukowych, ale przestępczość znacząco się nie zmniejszyła. Właśnie to spostrzega Daniel Pi z Minnesoty. I argumentuje w sposób następujący. Wyobraźmy sobie faceta nazwiskiem Smith. Parkuje samochód zawsze w tym samym miejscu. Działa racjonalnie. Uważa, że płacenie za parking codziennie jest nieracjonalne. Bywa w okolicy od dawna i wie, że straż miejska pojawia się na tej ulicy najwyżej raz w tygodniu. Płaci więc za parkowanie raz na jakiś czas. Wystarczająco często, by nigdy nie zostać złapanym. Udaje mu się. Na tej samej ulicy parkuje też Jones. Jones nie jest racjonalny. Płaci zawsze, bo wyznaje zasadę, że prawa nie można łamać. Z którego społeczeństwo ma więcej pożytku? Z ekonomicznie racjonalnego Smitha, czy z nieracjonalnego Jonesa – pyta retorycznie Pi.

Reklama

I tu właśnie leży sedno argumentu młodego prawnika. To bezsens koncentrować się na takim konstruowaniu prawa, by zachęcało ludzi do działania racjonalnego. Według Pi trzeba je tworzyć według zasady dokładnie odwrotnej. To znaczy nakłaniać ludzi do tego, by byli... nieracjonalni. By trzymali się prostych zasad, np. „zawsze kasuj bilet” albo „nie atakuj staruszki”. Trochę tak, jak w dekalogu albo Kodeksie Hammurabiego. Czyli w czasach, gdy ekonomiści nie mieszali się jeszcze do prawa.