To jeszcze nie znaczy, że pacjenci są zdrowi – przed tymi przedsiębiorstwami jest jeszcze długi okres rekonwalescencji, bez gwarancji, że staną się naprawdę zdrowe. Jednak – jak mawiają lekarze w serialach telewizyjnych – dopóki pacjent chce walczyć, dopóty jest nadzieja. Jednym z największych problemów, jakie wiążą się z upadłością w polskich realiach, jest długi okres, w którym majątek firmy pozostaje bezproduktywny. Cała procedura, od spisania aktywów firmy, poprzez ich wyprzedaż, aż do zakończenia likwidacji, trwa czasem latami.
To uderza zarówno w wierzycieli, którzy już stracili na upadłości, a stracą jeszcze więcej, ponieważ z czasem wartość możliwych do sprzedaży maszyn czy nieruchomości spada, jak i we właścicieli firm, którym często utrudnia to rozpoczęcie nowej aktywności, oraz w pracowników, którzy nie mogą liczyć na zatrudnienie w przedsiębiorstwach powstałych na gruzach starych firm. W końcu bowiem ktoś prędzej czy później zagospodaruje majątek i zacznie na nim zarabiać. Tak się zdarzyło i w przypadku polskich stoczni, i innych przedsiębiorstw, które zniknęły z życia gospodarczego. Jednak im dłużej to trwa, tym większe są koszty.
Ucieczka przed likwidacją pozwala na ograniczenie tych strat. To szansa na wyjście na prostą dla wszystkich zaangażowanych w biznes, który z różnych powodów (czy to błędów właścicieli, czy nierzetelności kontrahentów, czy – niestety – nieudolności albo wręcz złej woli urzędników) przestał być rentowny. Im więcej przedsiębiorstw będzie się podnosić z upadku, tym szybciej odżyje cała gospodarka, a statystyki upadłości oraz bezrobocia przestaną straszyć.