Z tym większym zainteresowaniem przeczytałem w niemieckim dzienniku „Handelsblatt” tekst o rynku używanych ubrań. Na tym rynku rozgorzała właśnie pasjonująca walka o pieniądze. Pierwszy strzał naruszający dotychczasowe status quo oddał szwedzki gigant tekstylny Hennes & Mauritz (znany bardziej jako H&M). Wkrótce jego tropem podążyła konkurencja: C&A, Puma oraz Esprit. A nawet dyskont spożywczy Lidl. Nie dość, że sami wystawili kontenery na używane ubrania, to jeszcze zaczęli aktywnie pozyskiwać je od klientów.
Oferując na przykład 15 proc. zniżki za przyniesienie z sobą paczki używanych ciuchów, które już się ich posiadaczom znudziły albo trochę wytarły. W odpowiedzi na to oburzyło się wiele lokalnych samorządów. Bo władze wielu niemieckich miast od pewnego czasu same coraz mocniej wchodziły w ciucholandowy biznes, widząc w nim świetny sposób na podreperowanie wiecznie dziurawych lokalnych budżetów. Rajcy uniwersyteckiego miasta Getyngi zapowiedzieli wręcz, że rozważają, by komercyjnym gigantom zbierania starych ubrań zabronić.
Podobnego zdania są takie organizacje jak Czerwony Krzyż. Bo dla nich ubraniowe kontenery były jednym z głównych źródeł dochodu. I ważnym sposobem realizacji ich statutowej misji. Wcześniej władze lokalne i organizacje humanitarne musiały rywalizować właściwie tylko z dzikimi kontenerami. Takimi, które nie są nigdzie zgłoszone i zarejestrowane. Często podszywającymi się pod trzeci sektor i organizacje humanitarne.
Teraz mają dalece trudniejszych rywali, prawdziwych wymiataczy tekstylnego rynku. Skąd taki tłok w ciuchowym biznesie? Bo rynek w ostatnich 6–7 latach rośnie w bardzo szybkim tempie. „Handelsblatt” pisze, że obroty niemieckiej firmy Soex, obecnie największej w Europie firmy skupującej stare ubrania (to właśnie im sprzedają swoje towary i H&M, i samorządy), wyniosły w 2012 r. 200 mln euro. Rok wcześniej było to 81 mln.
Firmy takie jak Soex najpierw skupują ciuchy po 300–400 euro za tonę. Do dalszego użytku nadaje się mniej więcej połowa. Z reszty też można co nieco wycisnąć, na przykład produkując szmaty albo używając do izolacji. Najlepsze ubrania sprzedaje się na rynku niemieckim. W końcu do ciucholandów zaglądają wszystkie klasy społeczne. Od takich, którzy na nic lepszego nie mogą sobie pozwolić, po tych, którym polowanie na ciuchach po prostu sprawia dużą radość. Trochę gorsza część towarów idzie do Europy Środkowej (stąd mój sweter). A cała klasa B jedzie prosto do Afryki i krajów arabskich. Tu potrzeby są właściwie nieograniczone. Tak, tak, to oczywiście paradoks. Ale taka już jest nieubłagana logika zglobalizowanych rynków. Bo żaden z producentów z Trzeciego Świata nie uważa własnego rynku za zbyt perspektywiczny. I kraje, które szyją 90 proc. ubrań kupowanych na Zachodzie, jednocześnie muszą importować używane ciuchy z tego samego Zachodu.