Jednak to, co zobaczyliśmy w ostatnią sobotę, wykracza tak dalece poza przyjęte przy takich okazjach ramy, że mogło skończyć się klapą. Okazało się na szczęście, że warto było zaryzykować. Zobaczyliśmy „Sen nocy letniej” Szekspira w inscenizacji niezwykłej, bo zagranej przez grupę więźniów przemieszanych z czwórką aktorów zawodowych. To, że nie byłem w stanie w kilku przypadkach odróżnić gry jednych od drugich, a w jednym przypadku pomyliłem się całkowicie, może oczywiście źle świadczyć przede wszystkim o mnie.

Niemniej nie da się tego wytłumaczyć jedynie pewną manierą współczesnego teatru, skorego do brawury, która sprawia, że i zawodowi aktorzy zdają się wchodzić nierzadko w rolę naturszczyków. Treść samej sztuki jest w tym spektaklu jedynie pretekstem do snucia pewnych wątków, uzupełnionych partiami specjalnie dopisanymi dla tej adaptacji – po to, by więźniowie nie byli jedynie aktorami amatorami odgrywającymi role szekspirowskie. Już od pierwszej sceny wiemy, że są to autentyczni więźniowie i rzecz jest tak naprawdę o ich problemach życia za kratami. Okazało się to być bardzo intrygujące, a na pewno ukazało, że właśnie poprzez sztukę kontakt tych dwóch światów, więzienia i tzw. świata normalnego, może się okazać najpełniejszy. W każdym razie więźniowie absolutnie dowiedli, że w ten sposób łatwiej, a przede wszystkim bardziej przekonująco niż poprzez jakiś tradycyjny przekaz mogą opowiedzieć o ludzkiej kondycji w nienaturalnych warunkach. A problemy, z którymi muszą się zmierzyć, są doniosłe – oczywiście przede wszystkim dla nich samych, ale w nie mniejszym stopniu dla całego społeczeństwa. Nie da się od nich odwrócić czy zbagatelizować.

Problem winy i kary nie zniknie bowiem nigdy, ale o ile pewna grupa najgroźniejszych tzw. kryminalnych przestępstw będzie zawsze popełniana, z większym bądź mniejszym okresowym nasileniem, to spojrzenie na karę zawsze ewoluowało i tak będzie zawsze. Wszyscy chociażby tylko ocierający się o problemy wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych dobrze wiedzą, że nasz system karania przestępców, jak i przede wszystkim egzekwowania kar, jest całkowicie anachroniczny, jeśli kiedykolwiek w latach powojennych towarzyszyła mu w ogóle jakaś pogłębiona myśl.

Może na przełomie lat 60. i 70. coś usiłowano tu zracjonalizować, przynajmniej poprzez system kar, ale nawet jeśli coś poprawiono w jednym miejscu, to popsuto w innym, a na dobrą sprawę od tamtego czasu ja przynajmniej nie odnotowuję w tej przestrzeni żadnej nowej jakości. Z pewnością nieco ucywilizowano w ostatnim dwudziestoleciu warunki odbywania kary pozbawienia wolności, przybyło kilka więzień budowanych według nowych standardów, to prawda, ale sama filozofia karania przez sądy nie uległa najmniejszej zmianie. Dość zauważyć, że więzienia nadal pękają w szwach, a około 30 tysięcy skazanych na zamknięcie za kratami ani myśli zgłosić się do odbycia kary – co więcej, nikt ich do tego nie zmusza ani nawet nie szuka, ponieważ i tak nie można byłoby ich zamknąć z uwagi na brak miejsc.

Reklama

Czy można sobie wyobrazić coś jeszcze bardziej absurdalnego? Przedstawienie przygotowane we współpracy więźniów z Zakładu Karnego w Opolu Lubelskim z Centrum Kultury w Lublinie miało patronat Prezydenta Rzeczypospolitej i Ministra Sprawiedliwości i powstało dzięki ofiarnej pracy wielu konkretnych osób, wymienionych i niewymienionych w programie spektaklu. Chciałoby się przytoczyć w tym miejscu ich nazwiska i każdemu z osobna podziękować. Nie jest to możliwe z uwagi na ramy felietonu. Jednak ponieważ uczestnikami tego wydarzenia po drugiej stronie rampy były głównie osoby, dla których z racji naukowych, społecznych czy zawodowych obowiązków problemy sądownictwa i więziennictwa są chlebem powszednim, miejmy nadzieję, że był to początek, a nie koniec refleksji nad realnym stanem naszego społeczeństwa i jego instytucjami. Ale nie mogę się powstrzymać przed wyrażeniem podziękowania dyrektorowi Teatru Polskiego panu Andrzejowi Sewerynowi, który udzielił niezwykłemu zespołowi gościny, dowodząc, że 100 lat tej sceny to dopiero początek jej wieku młodzieńczego.