Wyszło wtedy na jaw, że „wieczny kanclerz” przez lata łamał prawo, przyjmując od nieznanych darczyńców milionowe dotacje na swoją partię. Ale właściwie dlaczego Kohl nigdy nie stanął z tego powodu przed sądem?

A ostatnio Karl Theodor zu Guttenberg, któremu udowodniono popełnienie plagiatu przy pisaniu pracy doktorskiej? Chadek stracił stanowisko i zniknął z niemieckiego życia publicznego. A co z odpowiedzialnością karną? W końcu popełnił przestępstwo. Tygodnik „Der Spiegel” przypomniał niedawno te przypadki. I pokazał, jak w Niemczech zamiata się je pod dywan. I to w zupełnej zgodzie z prawem. Kluczem jest art. 153a niemieckiego kodeksu postępowania karnego. W roku 1974 jeszcze wtedy boński ustawodawca postanowił odciążyć nieco sądy. I zapisał, że na wczesnym etapie postępowania wymiar sprawiedliwości może zawrzeć z oskarżonym pewien układ. W zamian za dobrowolną wpłatę na użyteczny społecznie cel prokurator umarza śledztwo. Tym samym oskarżony oszczędza sobie publicznego procesu.

Przepis był pierwotnie pomyślany tak, by służyć przede wszystkim szaremu człowiekowi. I sądom, które nie miały ochoty przeprowadzać długiego i kosztownego postępowania przeciwko drobnym oszustom, którzy zostali złapani na, powiedzmy, wyłudzeniu kilkuset marek. Wystarczyło, że oddawali, płacili zadośćuczynienie i sprawa była załatwiona. Artykuł 153a szybko stał się jednak ulubioną furtką, za pomocą której coraz więcej adwokatów wybawiało z kłopotów swoich coraz bardziej wpływowych klientów. Takich, którzy gotowi byli zapłacić (i to nawet słono), byleby tylko ich sprawa nie trafiła na wokandę i pozostała z dala od oczu wścibskiej opinii publicznej. I tak właśnie otwarto furtkę, z której ponad dekadę temu skorzystał były kanclerz Helmut Kohl. W zamian za 300 tys. marek (nie było jeszcze wtedy euro) nie kłopotano go dłużej sprawą czarnych kas. On zaś spokojnie wycofał się na polityczną emeryturę. Tą samą drogą poszedł dekadę później Karl Theodor zu Guttenberg. Zapłacił 20 tys. euro i wspaniałomyślnie darowano mu skopiowanie pokaźnych fragmentów pracy doktorskiej.

Politycy nie byli oczywiście jedynymi, którzy w ten sprytny sposób uniknęli procesu. Były szef Deutsche Banku Josef Ackermann zapłacił za spokój (zarzut sprzeniewierzenia) 3,2 mln euro, inny bankier DB Rolf-Ernst Breuer wpłacił 350 tys. euro, były kolarz Jan Ullrich 250 tys. I tak dalej. Sprawa niby jest czysta. Droga jest jak najbardziej legalna. Pieniądze trafiają do organizacji pozarządowych zajmujących się dokarmianiem głodnych dzieci albo ratowaniem ginących fok (o tym, do kogo decyduje specjalne państwowe konsylium). Swoją część zgarnia też fiskus. Takie dobrowolne kary to jakieś 200 mln euro rocznie dla budżetu państwa. Czy jednak wszystko jest w porządku? A może to droga do tego, by prawo (wbrew najbardziej podstawowym zasadom liberalnych demokracji) traktowało obywateli w sposób wybiórczy?

Reklama