Dlaczego? Bo wydają kilkakrotnie więcej, niż oszczędzają. Jak gdyby nigdy nic się nie działo. Większość naszych budżetów pochłania konsumpcja. Przy zarobkach na poziomie średniej krajowej, które osiąga większość z nas, na czarną godzinę odkładamy najwyżej 300 zł miesięcznie. To tyle co nic. Wniosek nasuwa się automatycznie: nie zauważamy kryzysu. Nie martwimy się, jak Amerykanie, o spadające ceny nieruchomości, nie przejmujemy się zbytnio, jak Hiszpanie, Grecy, Francuzi czy Włosi, możliwością utraty pracy. Polska wyznaje dzisiaj zasadę carpe diem, a nie memento mori. Bliżej nam do renesansowej radości życia, co objawia się stale wysokim reagowaniem na własne potrzeby tu i teraz, momentami nawet hedonizmem. Średniowieczna nieustanna pamięć o śmierci jest nam daleka, co można przełożyć na niedostrzeganie antykonsumpcyjnej potrzeby oszczędzania, odkładania dóbr, w tym pieniędzy, na lepsze czasy.

Czy zatem nie boimy się kryzysu? A może nawet, zupełnie nieodpowiedzialnie, go nie zauważamy? Czy jest w nas wciąż znany z historii brak refleksji i hurraoptymistyczne nastawienie pod hasłem: wydajemy, kupujemy, jutro się zastanowimy, co dalej, ale na pewno jakoś to będzie? My Polacy, często mawiamy: jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. I jeśli spojrzeć na dane, to zachowujemy się zgodnie z tą zasadą. Z badań przeprowadzonych na podstawie danych makroekonomicznych z ostatnich 15 lat wynika, że z każdej złotówki dochodu, jaki przeciętny mieszkaniec naszego kraju osiąga z tytułu pracy, bez względu na rodzaj umowy, 86 gr przeznacza właśnie na konsumpcję. Tym samym jeśli na przykład jest on nieźle zarabiającym menedżerem i osiąga dochód na poziomie 10 tys. zł netto, to 8,6 tys. zł przeznacza na wszystko, tylko nie na cele inwestycyjne. Na to idzie od kilku do kilkunastu groszy ze złotówki, czyli u bohatera, któremu przed chwilą się przyglądaliśmy, od kilkuset do nieco ponad tysiąca złotych. Można by powiedzieć, że tysiąc złotych odłożone w trudnych czasach i zainwestowane w różny efektywny sposób świadczy o naszej przezorności i dalekowzroczności, o tym, że jednak o istnieniu kryzysu pamiętamy.

Ale musimy zdawać sobie sprawę, że wyposażyliśmy naszego bohatera w dość dobrą pensję, dzięki czemu siłą rzeczy statystycznie pozostaje mu więcej pieniędzy na cele inwestycyjne. Jeśli tymczasem przyjmiemy, że większość z nas do dyspozycji ma mniej niż 3 tys. zł, to do odłożenia zostaje już tylko ok. 300 zł. To nie jest bufor, na którym można się szczególnie mocno opierać. Pierwszy kryzys dotknął nas w 2001 r. Niewiele z niego dzisiaj pamiętamy, nie bardzo się nim przejęliśmy. Drugi, który właściwie objął już niemal cały świat, to przełom lat 2008–2009, kiedy po raz pierwszy odczuliśmy, że coś się nie zgadza. Dzisiaj znowu wydaje się, że jest źle, ale nasz bal na „Titanicu” trwa… Eksperci nie potrafią odpowiedzieć, kiedy kryzys się skończy. Niektórzy twierdzą nawet, że może nam zatruwać życie przez kilkadziesiąt lat i dopiero nasze dzieci lub nasze wnuki będą żyć bez widma gospodarczej niepewności. Musimy zatem przyzwyczaić się do presji. Do niepewności, do braku stałych ekonomicznych punktów odniesienia. Musimy się zahartować. Ale z drugiej strony żyjemy jak wcześniej. Kryzys kryzysem, ale samochód trzeba mieć, do restauracji trzeba wyjść, na wakacje za granicę trzeba raz w roku wyjechać. Na razie jesteśmy na kryzys odporni. Wynika to z wielu przyczyn. Trochę z naszych niezależnych, nieulegających owczemu pędowi charakterów, trochę zapewne z historycznych doświadczeń. Wielu z nas myśli tak: pokonaliśmy komunizm, to dopiero był kryzys – permanentny, ponadczterdziestoletni stan niedoboru i absurdu, to ten wywołany przez bankierów z Wall Street też pokonamy. Zamiast martwić się, co będzie za miesiąc, rok czy pięć lat, wolimy pożyć pełną piersią, bo pamiętamy puste półki w sklepach i szynkę jedynie na święta.

Wciąż część z nas konsumuje na zapas, spędza w sklepach długie godziny i wychodzi co tydzień z pełnym wózkiem. Naukowcy tłumaczą to tak: polska konsumpcja zachowuje się zgodnie z modelem dochodu permanentnego uwzględniającego racjonalne oczekiwania. Co to znaczy? Mniej więcej tyle, że jesteśmy pewni swojej pracy, a nawet tego, że wkrótce będziemy lepiej zarabiać. Nieprawdopodobne? A jednak. Bieżący dochód nie wpływa zatem obecnie w Polsce tak bardzo na konsumpcję, jak nasze oczekiwania dotyczące tego dochodu w przyszłości. Można nawet powiedzieć, że to, co osiągamy z pracy dzisiaj, jest mniej istotne niż to, czego się spodziewamy. Nasze oczekiwania co do przyszłego dochodu stają się skuteczną tamą dla kryzysu. A teraz konkretnie. Trzech na pięciu zatrudnionych spodziewa się w tym roku podwyżki aż o 60 proc., dwie trzecie Polaków uważa, że firmy, w których pracują, są w bardzo dobrej sytuacji i stać je na inwestycje.

Reklama

Czyli nam personalnie kryzys nie grozi. Niedawno opublikowano badania, z których wynika, że tylko 30 proc. Polaków, w mimo wszystko trudnych czasach, obawia się realnie utraty pracy, a np. w Grecji odsetek ten wynosi 43 proc. Polaków nie tylko cechuje optymistyczne postrzeganie skutków kryzysu, lecz także w dużej części jesteśmy pewni, że w przypadku utraty pracy dość szybko znajdziemy nowego pracodawcę. Deklarujemy takie przekonanie dwa razy częściej niż Niemcy. Cechuje nas również wysoka elastyczność. Indeks mobilności, czyli badanie pokazujące, jak często jesteśmy w stanie zmienić swoje miejsce zamieszkania i de facto życia w związku z możliwością lub koniecznością zmiany pracy, pokazuje, że Polacy są na pierwszym miejscu w Unii Europejskiej pod tym względem. Nasza średnia wynosi 107 pkt, średnia unijna 98. Dwa razy częściej niż Niemcy aktywnie poszukujemy pracy, już pracując, jeśli uważamy, że w obecnym miejscu zatrudnienia nie realizujemy się w pełni. To wszystko bardzo dobrze o nas świadczy. Przeciętny człowiek nie lubi zmian, bo się ich boi. Polacy przeciwnie, zmian poszukują, lubią wywracać swoje życie do góry nogami. A do tego potrzebna jest wielka, niepodważalna wiara we własne możliwości. Oby nie zabrakło nam jej, jeśli kryzys przyciśnie mocniej.