Tym bardziej że „Sektor bankowy. Motor czy hamulec wzrostu gospodarczego” jest wartościowym głosem w polskiej debacie na temat tego, jaki będziemy mieli po kryzysie sektor finansowy. Czyli jakie będzie otoczenie realnej gospodarki.
Toczący się od 2008 r. spór o banki to trochę nie nasza sprawa. Bo to nie u nas pękła bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości. To nie u nas się okazało, że bankowi giganci obstawiali w zglobalizowanym ekonomicznym kasynie tak nieodpowiedzialnie, że trzeba ich było ratować z publicznych pieniędzy (czy faktycznie trzeba było?). W narożnych gabinetach warszawskiego city od lat panuje spokój. I to niezależnie od tego, czy polskie banki były tak mądre, że w lot zwietrzyły, w jakie interesy nie należy się pakować, czy może raczej tak głupie, iż w ogóle nie dostrzegły szans, jakie kryły się w nieokiełznanym przedkryzysowym turbokapitalizmie. Ta ostatnia dykteryjka nie jest oczywiście moja, lecz pochodzi z ust samego szefa NBP Marka Belki.
A jednak wielka toczona od kilku lat (na różnych poziomach) po obu stronach Atlantyku dyskusja o tym, jak zreformować system bankowy, dotyczy także nas. Bo Bazylea, ustawa Dodda-Franka, reguła Volckera, raport Liikanena, koncepcja Unii Bankowej to wszystko hasła mające (w różnym oczywiście stopniu) dla naszej gospodarki znaczenie zasadnicze. I w tym sensie wielka wojna o banki jest faktycznie „nasza”. Po pierwsze dlatego, że jesteśmy częścią Unii Europejskiej. Po drugie, bo czeka nas narodowa dyskusja o euro. A po trzecie, ponieważ nawet gdybyśmy w Unii nie byli, to i tak nasze banki, reprezentujące w dużej mierze zagraniczny (głównie unijny) kapitał, zależą od reszty świata. Dlatego nawet jeśli powiemy sobie, że „nasza chata z kraja”, to i tak zmiany nas dotkną. Nieważne, czy nam się to podoba, czy też nie. A że zmiany będą, to już pewne. Na Zachodzie istnieje niezaprzeczalna potrzeba przykręcenia śruby bankom. Nie z zawiści. Raczej z rozsądku. Bo tamtejszy sektor stał się monstrum, które zagraża całości systemu. W pewnym sensie na nim żeruje. Trzyma go w szachu. Bo prywatne banki faktycznie stały się zbyt wielkie, by upaść.
Reklama
Rodzi to jedno kluczowe pytanie: czy zmiany, które zaordynuje sobie Zachód, będą dla nas dobre, czy raczej zabójcze? Właśnie na tę wątpliwość próbują odpowiedzieć autorzy „Sektora bankowego” Stanisław Kasiewicz, Lech Kurkliński (obaj SGH) i Monika Marcinkowska (Uniwersytet Łódzki). To bardzo dobrze, że podejmują się takiego zadania. Bo takiej analizy nie wyprodukuje dla nas ani zagraniczny analityk, ani tym bardziej bankowe lobby. Bo tu potrzeba perspektywy ważącej różne punkty widzenia: z jednej strony interes gospodarki, z drugiej państwa i ogółu społeczeństwa.
Jaką dają odpowiedź Kasiewicz, Kurkliński i Marcinkowska? Zachodni pęd ku zmianom raczej ich martwi. Mówią wprost, że to, co dobre dla gospodarek rozwiniętych, nie musi być dobre dla naszej. Ważne jednak, że nie robią tego poprzez prostackie odwołanie do starego liberalnego zawołania: „Ręce precz od banków!”. Mamy tu i spojrzenie ze strony interesu publicznego. Oraz wezwanie do większej współpracy sektora bankowego i publicznego przy stymulowaniu wzrostu. Ale jednocześnie ostrzeżenie, że z powodu braku dobrych wzorców i procedur łatwe to nie będzie.
W sumie „Sektor” to jedna z takich propozycji, po przeczytaniu których nasi rządzący powinni podejmować strategiczne decyzje dotyczące długoterminowej polityki gospodarczej. Zaś opinia publiczna powinna w oparciu o nie toczyć spory. A już najlepiej by było, gdyby ta książka nie pozostała jedynym głosem na ten ważny i złożony temat.
ikona lupy />
Stanisław Kasiewicz, Lech Kurkliński, Monika Marcinkowska, „Sektor bankowy. Motor czy hamulec wzrostu gospodarczego?”, Warszawski Instytut Bankowości, Warszawa 2013 / Dziennik Gazeta Prawna