No bo jakże to? Rządzący chadecy reszcie Europy każą oszczędzać, a sami obiecują wyborcom prezenty z budżetu. Tymczasem, jak się nad tym głębiej zastanowić, to plany Merkel powinny nas raczej... cieszyć.
Przypomnijmy. Merkel zapowiedziała, że jeśli jej partia po wyborach pozostanie u władzy (a ma na to spore szanse), to w latach 2013–2017 przeznaczy na nowe inicjatywy kilkadziesiąt dodatkowych miliardów euro. Będzie realizowała nowe projekty infrastrukturalne, dofinansuje państwo opiekuńcze (chodzi głównie o pomoc dla rodzin z dziećmi) oraz zainterweniuje na rynku mieszkaniowym, bo niemieckie czynsze zaczęły w ostatnich latach mocno przyspieszać (a Niemcy to naród raczej mieszkania wynajmujący, a niekoniecznie je kupujący). Na te plany oburzył się natychmiast liberalny koalicjant z FDP („Merkel dała się uwieść trującej pokusie wydawania” – to cytat z wicekanclerza Roeslera). Ale również lewicowa opozycja i media. Nawet u nas w Polsce.
Tymczasem plany Merkel to jest dokładnie to rozwiązanie, którego od wielu miesięcy domagały się całe zastępy ekonomistów. Zwłaszcza tych spoza Niemiec. Bo Niemcy oszczędzające stały się w tym czasie koszmarem całej Europy. Nie tyle receptą na kryzys w strefie euro, ile główną ich przyczyną. Dlaczego? To proste. Niemiecki olbrzym, trzymając w ryzach swoje wydatki i płace (niemieckie pensje przez ostatnią dekadę w zasadzie stały w miejscu), stawał się zbyt konkurencyjny dla reszty Europy. Sprzedawał jej swoje dobre (i nie tak drogie, jak być powinny) towary, pompując zadłużenie takich krajów jak Grecja, Włochy czy nawet Francja. I jednocześnie za mało od nich kupował, bo krajowe oszczędności sprawiały, że zwykłym Niemcom zostawało w portfelach mniej. Aby dotrzymać im kroku, cała reszta Unii (a zwłaszcza strefy euro) nie miała innego wyjścia, jak kopiować niemieckie rozwiązanie. A więc mrozić płace i wydatki. Do tego doszła jeszcze w ostatnich latach uprawiana przez Merkel retoryka podnosząca zaciskanie pasa do miana wręcz cnoty kardynalnej. A te cięcia z kolei przyczyniały się tylko do podcinania popytu i pogłębienia recesji. Odczuwała to nawet Polska, choć w strefie euro wcale nie jest. I to, że polskie pensje od lat stagnują, ma również związek z tym, kto jest naszym najważniejszym partnerem handlowym.
Teraz widać jednak światełko w tunelu. To nie tylko te plany wyborcze Merkel, lecz także najnowsze statystyki, które pokazują, że w ostatnich 2–3 latach niemieckie płace wreszcie zaczęły rosnąć. W roku 2012 poszły w górę o 2,8 proc. (przy inflacji rzędu 2,1 proc.). To szybciej niż na przykład we Francji. W tym sensie nie ma co zżymać się na Merkel kupującą głosy wyborców wydatkami socjalnymi. Bo akurat tego Europa właśnie w tej chwili potrzebuje.