Po miesiącach zapewnień, że Polska realizuje program energetyki jądrowej, premier ogłosił, iż w krajowej mieszance energetycznej „miejsce dla energetyki jądrowej się znajdzie, ale w nieco odleglejszej przyszłości, niż zakładaliśmy”. To oznacza już trzeci termin, w którym pierwszy prąd z atomu miał popłynąć do polskich gniazdek. Najpierw była mowa o 2020 r. Ostatnie plany PGE, odpowiedzialnej za realizację programu jądrowego, zakładały wybudowanie pierwszego reaktora w 2024 r. Tym razem żadne deklaracje nie padają.
Wymuszone obietnice
Najwyraźniej jednak budowa pierwszej elektrowni jądrowej wyhamowuje. Zlikwidowanie przez centralę PGE jednej ze spółek przeznaczonych do realizacji zadania i obcięcie etatów (Zdzisław Gawlik po roku przygody z atomem wrócił właśnie do Ministerstwa Skarbu Państwa) pokazują, że dziś rząd skupia się na bieżących problemach. A ich rozwiązywanie jest równie kosztowne, co rozwijanie atomu. Wystarczy choćby wspomnieć o budowie za 11,5 mld zł dwóch bloków węglowych w Opolu. PGE nie chciała ich stawiać, twierdząc, że inwestycja nie jest opłacalna. Premier, naciskany przez węglowe lobby, ogłosił jednak w ubiegłym tygodniu, że budowa ruszy jeszcze tego lata, wskazując jako dostawcę surowca Kompanię Węglową. To największa firma górnicza w Unii Europejskiej z równie wielkimi problemami. Strata netto po pięciu miesiącach przekroczyła już 100 mln zł, a na koniec roku sięgnąć może kilkuset. Kilkudziesięcioletni kontrakt na dostawy ok. 6 mln ton węgla rocznie dla nowych bloków może nieco ustabilizować sytuację. Czy taka kroplówka dla Śląska poprawi opłacalność inwestycji, tego nikt nie wytłumaczył.
Najnowszym pomysłem na ratowanie drugiego śląskiego koncernu, czyli Katowickiego Holdingu Węglowego, jest wpompowanie w niego gotówki leżącej na kontach giełdowej Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Większość akcji koksowego kolosa pozostaje pod kontrolą Skarbu Państwa, czyli de facto Ministerstwa Gospodarki. Wydaje się, że w tej sprawie klamka już zapadła.
>>> Czytaj również: Branża górnicza czeka na fuzje. O szczegółach zadecyduje polityka
Przeżywający kryzys rząd zrobi wiele, byle do Warszawy nie zjechały górnicze demonstracje. To mogłoby rozmontować coraz bardziej kruchą konstrukcję, którą zawiaduje Donald Tusk. Czy można się zatem dziwić, że borykając się z piętrzącymi się problemami codzienności, rząd odpuszcza wizjonerski jak na polskie warunki projekt budowy elektrowni jądrowej? Można, bo jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało, rolą rządu jest także dbanie o przyszłość kraju. A ta w kwestii zapewnienia nieprzerwanych dostaw energii nie rysuje się w różowych kolorach. Zwłaszcza że Komisja Europejska naciska na wprowadzanie kolejnych progów ograniczania emisji CO2. Dla polskiej energetyki opartej w 90 proc. na „brudnym” węglu może to oznaczać lawinowe zwiększenie kosztów. Te, jak zawsze, zostaną przerzucone na klientów. Ale to dopiero za kilka lat.
Gaszenie pożarów
Jedyną słuszną decyzją ostatnich miesięcy, choć krytykowaną ze względu na wielkość kontraktu, jest podpisanie umowy z firmą WorleyParsons na wykonanie badań środowiskowych i lokalizacyjnych dla pierwszej siłowni jądrowej. Kosztem maksymalnie 250 mln zł w ciągu dwóch lat przebadane zostaną dwie możliwe lokalizacje na Pomorzu: Choczewo i Żarnowiec, a być może także zachodniopomorskie Gąski. Argumentem za wydawaniem milionów na badania jest szykowanie dokumentacji na lepsze czasy.
W ocenie większości obserwatorów zmarnowane zostały miliony wydane na PR atomu. Mieszkańcy miejscowości wskazanych jako potencjalne lokalizacje elektrowni jądrowej, zamiast przekonywać się do inwestycji, są zdecydowanie na nie. W okolicach Gąsek powiewają banery z hasłem „Nie dla atomu”, a miejscowi mieszkańcy zupełnie nie rozpatrują wartej kilkadziesiąt miliardów budowy w kategoriach szansy na ekonomiczny skok, tylko wyłącznie przez pryzmat zagrożenia dla wpływów z turystyki.
Właściciele nadmorskich pensjonatów mogą na razie spać spokojnie, bo budowa coraz bardziej odsuwa się w czasie. W tym roku nie będzie zapowiadanego ogłoszenia przetargu na zaprojektowanie, dostawę reaktorów, budowę i finansowanie atomówki, choć decyzja o budowie pierwszej polskiej elektrowni jądrowej zapadła już w 2009 r. Rada Ministrów przyjęła wówczas „Politykę Energetyczną Polski do 2030 roku”. Przewiduje ona, że rozwój energetyki jądrowej będzie jednym z sześciu głównych kierunków tego sektora.
W realizacji programu nie pomagają także problemy firm wskazanych do przeprowadzenia inwestycji. Na budowę pierwszej z dwóch planowanych do 2030 r. elektrowni jądrowych o mocy 3000 MW każda atomowy sojusz będzie musiał wydatkować co najmniej 50 mld zł. W czasach spadających cen energii (o 20 proc. w ciągu roku) takie wydatki pachną zabawą w kasynie. Jak w takich warunkach rzetelnie obliczyć stopę zwrotu zainwestowanego kapitału?
Członkowie sojuszu do budowy elektrowni jądrowej, które składa się z PGE, Tauronu, Enei i KGHM, już od roku ustalają zasady współpracy, ale niewiele jak dotąd uradzili. Pod koniec czerwca po raz kolejny wydłużyli jedynie termin ważności listu intencyjnego w sprawie kooperacji przy programie jądrowym. Na razie konkretów brak.
>>> Czytaj również: PGE, KGHM, Tauron i Enea: list intencyjny ws. elektrowni atomowej ważny do końca września
Nic dziwnego, bo co i rusz zarządy spółek muszą gasić pożary na własnym podwórku. PGE, Tauron i Enea walczą z załamaniem rynku energii, co kiepsko rokuje wynikom finansowym, pogarszając opłacalność potężnych programów inwestycyjnych. Dramatycznie skurczyły się w 2012 r. zyski KGHM, bo aż o blisko 60 proc. Jeśli dołożyć do tego miliard dolarów, który koncern ten musi dołożyć na chilijską budowę kopalni (wycenianą początkowo na 3 mld dol.), czterej partnerzy nie prezentują się najlepiej.
Politycy zniechęcają
Na krajowe problemy nakładają się te globalne. Niewesoła kondycja branży zaowocowała niespotykanym wcześniej na taką skalę wsparciem, jakie planuje się choćby dla budowy dwóch reaktorów w Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy, tak jak my, muszą inwestować, bo większość ich elektrowni jest stara i musi zostać zastąpiona przez nowe. Z niemal 16-proc. udziałem atom to – oprócz węgla (28 proc.), gazu (35 proc.) i odnawialnych źródeł energii (kilka proc.) – jeden z czterech filarów tamtejszego miksu.
Brytyjski rząd zdecydował się więc objąć gwarancjami kredyty w wysokości 15 mld dol., potrzebne do wybudowania reaktorów jądrowych w hrabstwie Somerset w południowo-zachodniej Anglii. Poważnie rozważa też stałą cenę za każdą megawatogodzinę (MWh) energii wyprodukowanej z atomu. Koncern EDF zażądał 95 funtów, czyli ok. 483 zł. To tylko o 5 funtów mniej, niż brytyjski rząd przez najbliższe lata gotowy jest płacić za energię z wiatraków ustawionych na lądzie. Za energię z dużych instalacji fotowoltaicznych stawka ma wynosić 125 funtów. Najwięcej – do 155 funtów – za prąd z morskich wiatraków. Gwarancje dla atomu i stawki na prąd z poszczególnych elektrowni to element wielkiego programu: na wsparcie i inwestycje w sektorze w ciągu 10 lat Wielka Brytania chce przeznaczyć 110 mld funtów (ok. 560 mln zł).
Polska takiego programu nie ma. Dlatego inwestorzy miotają się, odwołując na wszelki wypadek projekty inwestycyjne.
Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Energetyki Jądrowej jest zdania, że porównanie brytyjskich stawek za energię pokazuje, iż energetyka jądrowa jest tańsza od wiatrowej, a zrównoważonej mieszanki paliw nie da się oprzeć tylko na odnawialnych źródłach energii. – Gwarancje są potrzebne, bo w dzisiejszym otoczeniu ekonomicznym nie jest możliwe zebranie z rynku miliardów potrzebnych na inwestycje – mówi.
Jego zdaniem do windowania kosztów przyczynili się politycy. – Okres zwrotu zainwestowanego kapitału w energetyce jądrowej to 25 lat. Nagłe wycofanie się Niemiec z tego sektora albo obcięcie ustalonych subwencji dla zielonej energetyki w Hiszpanii zniechęciło sektor finansowy do angażowania się w kapitałochłonne projekty – tłumaczy Strupczewski.
Kryzys, kosztowny rozwój odnawialnych źródeł energii oraz wydarzenia w Fukushimie spowodowały, że liczba krajów, które nadal chcą rozwijać energetykę jądrową, spada. Ciężar inwestycji z Europy przeniósł się do Chin (26 reaktorów w budowie), Rosji (10 jednostek), Indii (7) i Korei (5). W Unii Europejskiej stosy stawiają jeszcze tylko Francja (1), Finlandia (1), Słowacja oraz Bułgaria (po 2).
W Europie z planów budowy nowych reaktorów wycofało się już kilka krajów, ale na ustach wszystkich są przede wszystkim Niemcy, które nie dość, że zamiast reaktorów wolą budować elektrownie węglowe, to na dodatek do 2022 r. planują zamknięcie wszystkich dziewięciu pracujących obecnie atomówek. To dlatego Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA) obcięła niedawno swoje prognozy rozwoju rynku o 9 proc. Jak twierdzą eksperci, moc elektrowni jądrowych z dzisiejszych 370 GW (ponad 430 pracujących reaktorów), do 2030 r. urośnie już tylko do 456 GW, choć jeszcze przed rokiem w branży można było znaleźć nader optymistyczne scenariusze mówiące o podwojeniu rynku.
>>> Polecamy: Elektrownie jądrowe: Gdzie składować radioaktywne odpady?