Przestać w kółko ględzić o interesie europejskim, bo przecież i tak nikt im nie uwierzy, tylko zacząć wreszcie śmielej artykułować swoje narodowe interesy. A nawet wyobrazić sobie Europę bez euro.
To nie jest moje zdanie. Tekst z taką tezą opublikowała kilka dni temu na łamach dziennika „Die Welt” pisarka i publicystka Cora Stephan. Na początek krótkie wyjaśnienie. Pani Stephan nie jest stałą uczestniczką tego typu sporów o Europę. Niemcy znają ją raczej jako eseistkę i przede wszystkim autorkę wziętych kryminałów (pisze je pod pseudonimem Anne Chaplet). Nie chodzi o to, by odmawiać jej prawa do zabierania głosu w ważnych publicznych sprawach. Przeciwnie. Bardzo dobrze, że pani Stephan napisała taki tekst. Bo prawdopodobnie (choć twardych dowodów na to nie ma) wyraziła w nim opinię, która chodzi po głowie wielu niemieckim obywatelom. Takim, którzy nie siedzą na co dzień w temacie europejskim. Nie wdają się w prowadzone na wyższym poziomie abstrakcji debaty o przyczynach obecnego kryzysu zadłużeniowego (czy gorszy grecki dług, czy raczej niemiecka nadwyżka?). Widzą tylko, że coś jest nie tak. I zastanawiają się, co dalej z Europą.
Linia argumentacji Cory Stephan biegnie mniej więcej tak: Niemcy są olbrzymem, który znalazł się w pułapce. Nie może przejąć pełni odpowiedzialności za europejskie antykryzysowe przywództwo.
Dlaczego? Bo po pierwsze, nie umie tego robić (historyczne epizody ich mocarstwowości trwały zawsze zbyt krótko, by mogli się tego nauczyć). A po drugie, reszta Europy tego nie chce. Prowadzona od 2010 r. polityka Merklonomii (nakłanianie Europy do zaciskania pasa i spłacania długów) została z hukiem odrzucona. Po co więc dalej samemu się unieszczęśliwiać? Niemcy powinni przestać myśleć o Europie w kategoriach nadrzędnego celu, któremu podporządkowana jest ich polityka, tylko zacząć rozmawiać z resztą Europy tym samym językiem, którym mówią Grecy, Włosi, Francuzi albo Brytyjczycy. Językiem własnego narodowego interesu. Jeśli coś z tego skapnie dla Europy, to dobrze. A jeśli nie, to przecież nie będzie tragedii. Bo kto powiedział, że taki projekt jak euro musi trwać wiecznie? Po co w nieskończoność bawić się zepsutą zabawką?
Tyle Cora Stephan. Można by polemizować z wieloma tezami tego niezwykle germanocentrycznego i w sumie dość bezrefleksyjnego wystąpienia (zainteresowanych odsyłam do tekstu „Polityka niszczenia sąsiada” z Magazynu DGP z 12–14 lipca). Ale nie o to tutaj przecież chodzi. Stanowisko pani Stephan nie oddaje tego, jak widzą europejski kryzys niemieckie elity polityczne czy nawet publicystyczne. Bo one są świadome, że czarno-biały obraz (dobrzy oszczędni Niemcy, złe rozpasane kraje PIGS) nie jest prawdziwy. Tekst Cory Stephan pokazuje jednak, że te same elity zawodzą w tłumaczeniu Niemcom paradoksów europejskiej integracji gospodarczej. I to nie jest dla całej Europy zbyt radosna wiadomość.