Zainteresowanie niektórymi z nich jest wciąż niewielkie, choć dają one spore możliwości poszerzenia inwestycyjnego spektrum.

Kapryśna koniunktura na warszawskim parkiecie powinna skłaniać inwestorów do poszukiwania prostych i łatwo dostępnych instrumentów, umożliwiających wykorzystanie dobrej sytuacji na innych rynkach. Takich instrumentów nie brakuje na naszej giełdzie, jednak większość z nich nie cieszy się powodzeniem wśród graczy. Jednym z przykładów mogą być wprowadzone w 2010 r. fundusze typu ETF na WIG20 oraz debiutujące rok później na DAX oraz S&P500. Szczególnie interesujące powinny być te dwa ostatnie, pozwalające zdecydowanie rozszerzyć możliwości inwestowania, przedtem niedostępna dla większości inwestorów. Wartość obrotów wszystkimi trzema rodzajami ETF-ów od dwóch lat nie zwiększa się jednak i sięga 15-20 mln zł miesięcznie. Od roku zainteresowanie nimi wyraźnie się zmniejszyło, a wartość handlu od jesieni ubiegłego roku spadła do poziomu poniżej 10 mln zł miesięcznie. Ożywienie pojawiło się dopiero w ostatnich miesiącach. W czerwcu obroty sięgnęły 25 mln zł.

Spadek zainteresowania ETF-ami na DAX i S&P500 może dziwić, patrząc na utrzymujące się od kilkunastu miesięcy dysproporcje między zachowaniem się obu indeksów w porównaniu ze zmianami WIG20. W ciągu ostatnich 12 miesięcy, zarówno indeks z Frankfurtu, jak S&P500, zyskały po ponad 23 proc. W tym samym czasie wskaźnik naszych blue chips poszedł w górę o zaledwie 4,5 proc. Czerwcowy wzrost obrotów wskazuje na to, że nasi inwestorzy zbyt późno dostrzegli możliwości zarobku i dywersyfikacji portfela, tym bardziej, że względna atrakcyjność obu zagranicznych indeksów znacznie się zwiększyła. To spóźnienie może odbić się niekorzystnie na wynikach tych graczy, którzy zdecydowali się zainwestować dopiero w czerwcu, a to może ponownie zniechęcić do korzystania z tych instrumentów.

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku jeszcze bardziej zróżnicowanej oferty certyfikatów inwestycyjnych oraz produktów strukturyzowanych, notowanych na warszawskim parkiecie. Większość z nich otwiera dostęp do wielu rynków, poczynając od surowców poprzez waluty, do bardziej egzotycznych giełd, z których samodzielne korzystanie dla większości inwestorów jest praktycznie niemożliwe. Przy tym, na ogół są to instrumenty o prostej i przejrzystej konstrukcji. Problemem w ich przypadku jest jednak niewielka płynność, utrudniająca aktywne korzystanie z nich. Mamy tu jednak do czynienia ze swego rodzaju błędnym kołem, ponieważ mała płynność jest pochodną niskiego zainteresowania nimi.

Reklama

Choć dążenie giełdy do rozszerzania możliwości inwestycyjnych poprzez wprowadzanie nowych instrumentów jest jak najbardziej pożądane, to jednak samo ich pojawienie się w ofercie, wydaje się niewystarczające. Konieczna jest w każdym przypadku ich promocja i edukacja z nimi związana. Tym bardziej, że są one adresowane w większości do inwestorów indywidualnych. Udział tej grupy w obrotach tymi instrumentami sięga w większości przypadków około 50 proc.

Warto przy tym przypomnieć, że większość instrumentów, które władze giełdy zamierzają w najbliższej przyszłości wprowadzić do obrotu, już wcześniej na naszym parkiecie była obecna. Ponieważ nie cieszyły się one dostatecznym zainteresowaniem, zrezygnowano z handlu nimi. Już w 2005 r. wprowadzono kontrakty na obligacje skarbowe. Od 2005 do 2007 r. w obrocie znajdowały się opcje na akcje. Ich skuteczna reaktywacja zależeć będzie właśnie między innymi od ich aktywnego promowania i informowani o nich nie tylko przez giełdę, ale i podmioty mające bliski kontakt, czyli głównie biura maklerskie.