Siłą rzeczy ta obserwacja dotycząca stylu niemieckiej kanclerz przenosi się na całą obecną klasę polityczną. Niesłusznie – dowodzi w najnowszym wydaniu magazyn „Capital”.

Na dobrą sprawę styl szefowej niemieckiego rządu (od lat uważanej za najpotężniejszą kobietę świata) jest przeciwieństwem tego, co znamy z polskiej polityki. U nas dominują wielkie zrywy. Ich podręcznikowymi wręcz przykładami są choćby były minister Jarosław Gowin albo szefowa resortu nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka. Tą drogą szli również ministrowie z rządu Jarosława Kaczyńskiego (choćby Zbigniew Ziobro). Wszyscy oni wychodzą z założenia, że Polska spragniona jest odważnych reform. Z lubością idą więc na wojny z grupami interesu i zwolennikami zastanego status quo. Twierdzą (mniej lub bardziej dosadnie), że chcą „przewietrzyć”, „wpuścić trochę świeżej krwi”, „odetkać”. I oczywiście w praktyce ich misja napotyka na ogromne opory środowisk, których dotyczy. To jeszcze utwierdza reformatorów w słuszności obranej przez nich drogi. Kończy się totalną konfrontacją. A gdy polityk po drodze upada (jak ostatnio Gowin czy wcześniej Ziobro), ma zawsze w ręku argument, że nadepnął na odcisk zbyt wielu koteriom, a racja moralna jest po jego stronie.

W Niemczech, przynajmniej za czasów Merkel, rządzi się dokładnie odwrotnie. Gdyby któryś z jej ministrów miał przeprowadzić deregulację, reformę sądownictwa albo szkolnictwa wyższego, stawiałby pewnie nie na konfrontację i otwieranie wielu frontów naraz. On lub ona po prostu tak długo by ze swoimi przeciwnikami gadali, aż w końcu by ich zagadali. I przekonali do jakiejś formy swojego pomysłu. Najczęściej bardzo zbliżonej do pierwotnych założeń. Pamiętają państwo, jak Merkel w 2006 r. w pół roku unijnej prezydencji wskrzesiła uchodzącą za martwą eurokonstytucję, tyle że pod nazwą traktatu lizbońskiego? Złamała przy tym wszystkie opory podnoszone od Londynu po Warszawę (Kaczyński) i Pragę (Klaus). Albo jak powoli zrobiła z CDU partię taką, jak jej (a nie partyjnym kolegom ze skrzydła konserwatywnego) się podobało?

W głównych niemieckich mediach ten styl rządzenia był przez długi czas lekceważony. Opinia publiczna dużo bardziej lubi przecież wielkie skoki (w których gustował na przykład socjaldemokratyczny poprzednik Merkel Gerhard Schroeder). Wpływowi publicyści nie pierwszy raz nie docenili popularnej Angie. Wydawało im się, że kopiuje styl jej byłego mentora Helmuta Kohla, który w czasie swoich 16-letnich rządów niemal nigdy (z wyjątkiem momentu zjednoczenia Niemiec) nie ryzykował ostrej konfrontacji z politycznymi przeciwnikami. Ale czasy się zmieniły. Obserwatorzy się połapali, że przez te osiem lat kanclerz większość swoich celów jednak zrealizowała.

Być może częściowo to zjawisko da się wyjaśnić poprzez takie badania jak to, o którym pisze w swoim najnowszym numerze magazyn „Capital”. Powołuje się on na badania grupy socjologów Niemieckiego Instytutu Badań nad Gospodarką (DIW), którzy przetestowali niemieckich parlamentarzystów na okoliczność ich nastawienia do ryzyka. Ot, takim samym instrumentem, który czasem jest stosowany w biznesie w celu obsadzenia kluczowych stanowisk menedżerskich. I wyszło im, że niemieccy politycy boją się ryzyka (w różnych dziedzinach życia i działalności społecznej) dużo mniej niż reszta społeczeństwa. Obraz posłów do Bundestagu jako gnuśnych zagadywaczy problemów i obrońców status quo nie ma więc wiele wspólnego z rzeczywistością. Tylko że pewnie odważne reformowanie nie musi być koniecznie równoznaczne z robieniem tego na zasadzie wielkich jednorazowych zrywów.