Już wiadomo, że nie wszyscy się do niego dostaną. Jak na razie zakwalifikowało się ponad 1 tys. par, czyli 40 proc. wszystkich, które w tym roku mają szansę na leczenie opłacane z pieniędzy publicznych.
Problemem, na który skarżą się pacjenci, jest nie tylko ogromny tłok. Pojawił się również nieformalny wymóg dodatkowych odpłatnych badań, po to by sprawdzić, czy pary kwalifikują się do programu. Przyczyna tego nowego wymogu jest klarowna: już po zakwalifikowaniu klinika nie może pobierać za nic opłat. Dlatego jedyną szansą, by dodatkowo zarobić jest czas przed kwalifikacją. Lekarze tłumaczą, że chodzi o sprawdzenie stanu zdrowia pacjentów.
Placówki, które nie były przyzwyczajone do systemu publicznego, miały z kolei problem z weryfikacją ubezpieczenia pacjentów.
Reklama
– Wątpliwości dotyczyły tego, jakie dokumenty potwierdzają ubezpieczenie – mówi Grzegorz Mrugacz z kliniki Nasz Bocian w Białymstoku. W placówce publicznej wystarczy numer PESEL, by lekarz online sprawdził, czy pacjent jest ubezpieczony.
Zgodnie z wytycznymi resortu do końca 2013 r. z programu in vitro może skorzystać 2,5 tys. par. W ciągu trzech lat ma ich być 15 tys.

Program leczenia niepłodności realizowany jest w 27 klinikach w całej Polsce. Ze wstępnych analiz wynika, że największe oblężenie przeżyły one w pierwszych dniach lipca. Część par w nocy z 30 czerwca na 1 lipca wyruszała w podróż do oddalonych nawet o kilkaset kilometrów miast, po to by zapisać się do wybranej placówki. Zależało im na czasie, bo decydująca była kolejność. – Dla par, które są zdeterminowane, odległość nie gra roli. Wolą wybrać ośrodek, który jest dalej, ale który jest polecany – mówi Anna Krawczak ze Stowarzyszenia Nasz Bocian, członek rady programu zdrowotnego, który został powołany przez resort zdrowia.

Zdarzało się, że już 10 lipca w niektórych placówkach nie było miejsc. – To rodziło frustrację, bo pacjenci, którzy do tej pory leczyli niepłodność, robili to tylko komercyjnie, więc nie byli przyzwyczajeni do kolejki – dodaje Krawczak.

>>> Czytaj też: In vitro: nowa metoda zapładniania może znacznie obniżyć koszt zabiegu

O tym, że zainteresowanie jest duże, świadczą statystyki: w klinice Nasz Bocian w Białymstoku: do tej pory zapisało się 165 par, co stanowi 90 proc. wszystkich, które mogą być przyjęte. W klinice Invicta od początku lipca do kwalifikacji przystąpiło ok. 200 par, ale liczba ta zmienia się z dnia na dzień, bo ciągle zapisują się nowe i nie wiadomo, ile z nich dostanie się do programu. W sumie mogą tam w ramach programu przeprowadzić ok. 160 programów in vitro. – Zainteresowanie jest z pewnością większe niż liczba cykli określona na podstawie kontraktu – przyznaje Agnieszki Wasik, dyrektor ds. medycznych w Invikcie.

Miejsca znowu będą się pojawiać, bo wiele osób, które się zapisały, i tak odpada w trakcie kwalifikacji. Nie spełniają warunków określonych przez ministerstwo.

– Najczęstszą przyczyną, dla której są odsiewane, są zbyt niskie parametry męskiego nasienia lub też niespełnienie przez kobiety norm rezerwy jajnikowej – mówi Marzena Smolińska, rzeczniczka kliniki Invimed. Ich placówki mogą przyjąć 460 par, ale na razie niewiele jest takich, które już na pewno mogą skorzystać z ministerialnego finansowania.

Z badaniem rezerwy jajnikowej, czyli tego, ile jeszcze kobieta ma komórek jajowych, które można użyć do zapłodnienia, jest problem. Po 1 lipca radykalnie wzrosła liczba badań w tym zakresie, bo kobiety zaczęły je robić po kilka razy. Okazało się, że wyniki są różne w zależności od laboratorium, które je wykonuje (jak tłumaczą eksperci, zależą one od precyzji wykonania i użytych odczynników). Tymczasem to właśnie od wyniku zależy, czy para zostanie przyjęta do programu – musi być wyższy niż 0,5. – Więc jeśli komuś wychodziło 0,4, ponawiał badanie w innym laboratorium, licząc, że może będzie inny rezultat i w ten sposób zakwalifikuje się do programu. Różnice mogą być duże. Jedna z pacjentek miała raz 0,3, a w innym badaniu wyszło jej 1,8 – mówi Krawczak.

Wiele niejasności nadal również budzi zapis o konieczności leczenia niepłodności w ostatnich 12 miesiącach. Pierwotnie ministerstwo ustaliło, że kwalifikuje się tylko ta para, która leczyła się w ostatnim roku. – U wielu par leczenie rozciągało się w czasie, niektóre przystępowały do niego z przerwami. Po pytaniach od pacjentów i lekarzy ministerstwo ustaliło ostatecznie, że zakwalifikować można parę, która udokumentuje nieskuteczne leczenie w czasie „nie krótszym niż 12 miesięcy”. To oznacza, że w programie mogą wziąć więc udział pacjenci, którzy leczyli się we wcześniejszym okresie – mówi Wasik.

Jednak nadal są kliniki, które odrzucają pary niemające odpowiedniej dokumentacji z ostatniego roku. W Medice zgłosiło się 112 par, a ponad połowa pacjentów nie spełniała kryteriów kwalifikacji. – Przychodzili np. tacy pacjenci, którzy leczyli się kilka lat, ale w ostatnich 2 latach nie robili nic w tym kierunku. W związku z brakiem dokumentacji z ostatnich 12 miesięcy nie spełnili kryterium niezbędnego, by zostać zakwalifikowanymi do procedury – mówi Ewelina Skrzypkowska z klinik Salve Medica i Medica.