Deklaracja Donalda Tuska o końcu kryzysu wywołała w Polsce niedowierzanie: tak długo się mówiło, że jest źle, a teraz wszystko ma odejść jak za dotknięciem premierowskiej różdżki?
Proponuję, żebyśmy użyli trzech kryteriów, które pozwolą zweryfikować hipotezę końca kryzysu. Pierwsze – czy nastąpiło odwrócenie negatywnych trendów makroekonomicznych? Drugie – jeżeli nastąpiło odwrócenie trendów, czy to zjawisko trwałe? Trzecie – jeżeli wzrost zacznie trwale przyspieszać, czy możemy liczyć na spadek bezrobocia? Jeżeli na wszystkie pytania uda się odpowiedzieć „tak”, wówczas można przyznać premierowi, przynajmniej częściowo, rację. Ja jestem skłonny być ostrożnym optymistą.
Pierwsze kryterium jest spełnione. Trendy w produkcji i konsumpcji wyraźnie się odwróciły, a tempo zmiany bardzo przypomina poprzednie cykle koniunkturalne. Produkcja przemysłowa, indeks PMI i sprzedaż detaliczna odbiły się od dołka z taką dynamiką, z jaką czyniły to w latach 2005 i 2009. Zjawisko to obserwowane jest mniej więcej od początku II kw., a w czerwcu i lipcu przybrało na sile.
Drugie kryterium podlega dyskusji. Gospodarka ma naturalną zdolność do powracania po recesjach do długookresowego tempa rozwoju, a w okresie wychodzenia z dołka tempo wzrostu może być nawet znacznie szybsze od długookresowych możliwości. Bezrobotni wracają na rynek pracy, a firmy zaczynają wykorzystywać uśpione moce produkcyjne. Takie spojrzenie znajduje solidne potwierdzenie zarówno w obserwacji danych z przeszłości, jak i w teorii. Musielibyśmy mieć zatem jakieś bardzo silne przesłanki, żeby prognozować, że tym razem zjawisko wyraźnego ożywienia po dekoniunkturze nie wystąpi. Twierdzę, że takich przesłanek nie ma, ponieważ główne czynniki obciążające wzrost gospodarczy w ostatnim roku zanikają.
Reklama
Główną siłą uderzającą w naszą gospodarkę była recesja w strefie euro, która ewidentnie się kończy. Dzięki interwencjom Europejskiego Banku Centralnego spadło ryzyko systemowego kryzysu finansowego, co wpłynęło na poprawę nastrojów w sektorze prywatnym. Inną istotną siłą obciążającą wzrost gospodarczy w Polsce był szok inflacyjny z lat 2011–2012, który doprowadził do bezprecedensowego spadku płac realnych i tym samym konsumpcji. Wydaje mi się, że wielu analityków nie docenia zarówno dużej roli tego czynnika, jak i jego przejściowego charakteru. Szok inflacyjny minął i wkrótce konsumpcja zacznie powracać co najmniej do średniej dynamiki z ostatnich pięciu lat, czyli ok. 2–3 proc. Wreszcie ostatnią siłą wpływającą negatywnie na gospodarkę w ostatnich latach była restrykcyjna polityka makroekonomiczna, czyli utrzymywanie długo wysokich stóp procentowych oraz cięcie wydatków publicznych. Teraz stopy procentowe są znacznie niższe, a skala konsolidacji fiskalnej złagodnieje.
Zostało trzecie kryterium, które musi być spełnione, byśmy mogli ogłosić, że nadchodzą lepsze czasy – spadek bezrobocia. W tym roku nie ma co liczyć na poprawę, ale przyszły rok powinien już być pod tym względem lepszy.
Kiedyś badania pokazywały, że firmy zwiększają popyt na pracę, kiedy wzrost PKB przekracza 3 proc. Teraz ten krytyczny poziom jest zapewne niższy, ale konserwatywnie załóżmy, że utrzymał się bez zmian. To musi prowadzić do wniosku, że przy zarysowanym wyżej scenariuszu dla gospodarki silniejszy popyt na pracowników powinien się pojawić najpóźniej od połowy 2014 r. Ktoś może powiedzieć, że w latach 2010–2011 przy wysokim wzroście gospodarczym stopa bezrobocia w ogóle nie spadła, więc teraz też może pozostać na wysokim poziomie. Trzeba jednak pamiętać, że w ostatnich latach stopę bezrobocia podnosiła rosnąca podaż pracy, czyli wzrost liczby osób poszukujących zatrudnienia. Wynikało to m.in. ze zmian demograficznych oraz reform systemu emerytalnego (częściowe zniesienie przywilejów wcześniejszych emerytur). W nadchodzących latach podaż pracy raczej nie będzie już tak istotnie rosła, więc wzrost popytu na pracę powinien szybciej się przełożyć na spadek bezrobocia.
Wszystkie przedstawione argumenty za scenariuszem wyraźnego ożywienia gospodarczego nie oznaczają, że nie dostrzegam zagrożeń dla gospodarki. Jest ich wiele i są poważne. Stabilność finansowa w strefie euro jest krucha, wulkan politycznych buntów na peryferiach Europy się tli, ryzyko związane z konfliktami na Bliskim Wschodzie narasta (co może nas dotknąć przez ceny ropy), coraz więcej mówi się o zagrożeniu kryzysem finansowym w Chinach. Każdy uważny obserwator zapewne zaś dostrzega, że to są tylko wybrane przykłady zagrożeń wiszących nad globalną gospodarką.
Uważam jednak, że podwyższone ryzyko będzie permanentną cechą współczesnego krajobrazu gospodarczego. Lata 1991–2008 były dla globalnej gospodarki wyjątkowo spokojne, nigdy świat nie doświadczył takiego okresu rozprzestrzeniającej się dobrej koniunktury, rosnących cen akcji i pozytywnych zmian politycznych. To mógł być wyjątek. Jeżeli ktoś uważa, że koniec kryzysu będzie można obwieścić dopiero wtedy, kiedy miną najważniejsze zagrożenia, będzie tkwił w swoim pesymizmie do śmierci. Tym, co obserwujemy obecnie, jest ożywienie w ramach niepewnego krajobrazu. Na nic więcej nie możemy liczyć, więc cieszmy się z tego, co mamy.
Nie wszystkie zagrożenia minęły, ale nie można tkwić w pesymizmie aż do śmierci