Wygląda na to, że Lidl poza twarzą niszczyciela drobnych polskich sprzedawców ma też i drugą – promotora polskich wytwórców. Przytoczone liczby dostarczają ciekawego oręża przeciwko mentalności „swój do swego po swoje”. Oto okazuje się, że patriota konsumencki, taki, który chciałby w polskim sklepie z polską obsługą kupować polskie towary, staje przed dużo cięższym wyborem, niż to sobie wyobrażał. Lidl to niemiecka sieć, ale aż 70 proc. oferowanych przez nią produktów zostało wyprodukowanych w Polsce. Nie jest więc, wbrew pozorom, bardziej obcy dla Polski niż np. amerykański Wal-Mart dla Stanów Zjednoczonych. Tam półkach znajdziemy zarówno produkty amerykańskich producentów, jak i południowoamerykańskich czy azjatyckich. Jeśli kiedyś zagraniczne sieci handlowe zostaną wygryzione przez polskie, sytuacja byłaby zapewne analogiczna. Sieciówki żyją z tego, że znajdują możliwie najtańszych dostawców, a kontrahentów mają przecież w wielu państwach na świecie.

Sklepy sieciowe wciąż cieszą się złą sławą, bo doprowadzają do ruiny małych sklepikarzy, co słusznie może sprawiać nam przykrość. Nie wstydzę się swojego szacunku dla wolnego rynku i kapitalizmu, ale uważam, że ze względów społecznych państwo powinno pomagać drobnym sklepikarzom (a nie np. górnikom czy kolejarzom). Wolę polskiego drobnego kupca, który sam sprząta swój lokal, niż polskiego pracownika z mopem w ręku w wielkim, lecz cudzym magazynie. Pojawiająca się retoryka przeciwko „międzynarodowym koncernom” jest jednak chwytliwa, lecz niecelna. Tworzy mylne wrażenie, jakby straty poniesione przez zagraniczne firmy w Polsce miały się nie odbić na kondycji naszych przedsiębiorców.

Krucjata przeciwko zagranicznym sieciom handlowym może być moralnie słuszna. Jeśli zakończy się powodzeniem, dla setek polskich dostawców i producentów z nimi współpracujących będzie to marna pociecha. Doprowadzi do zubożenia ich największych klientów.