Tyle że trafiają jak kulą w płot. Dlaczego? Bo seksistowskie niemieckie (i nie tylko) media nadal nie potrafią przetrawić pierwszej kobiety na stanowisku kanclerza.

Merkel rządzi Niemcami od ośmiu lat i właśnie wygrała kolejne wybory (choć na razie nie udało jej się zbudować rządu). A mimo to media ciągle jakby nie znalazły klucza do opisania jej fenomenu. Ciekawe i nowe światło rzuca na ten problem Andrea Dernbach we wczorajszym „Tagesspieglu”. Zaczyna od dekonstrukcji wszystkich merkelowskich przydomków. No bo weźmy na przykład „Czarną Wdowę”. Niemiecka kanclerz była do najniebezpieczniejszego pająka świata porównywana notorycznie. Dlaczego? Bo w drodze na szczyt pokonała wielu poważnych konkurentów. To ona odcięła się od swojego pierwszego politycznego mentora Helmuta Kohla, gdy po przegranych wyborach 1998 r. na jaw wyszły nieprawidłowości związane z finansowaniem CDU w czasach „wiecznego kanclerza”. Potem z Merkel przegrywali kolejni pretendenci do sukcesji po Kohlu: Merz, Stoiber, Koch, Wulff. Co gorsza, gdy jadowita enedrowska pajęczyca wytruła już partyjnych delfinów, zaczęła zabijać również konkurencyjne ugrupowania polityczne. Dość przypomnieć, że w roku 2005 SPD wchodziło w koalicję z Merkel z poparciem grubo ponad 30-proc., a kończyło cztery lata później bez jednej trzeciej swoich wyborców. Podobnie kolejny koalicjant FDP. W roku 2009 miał 14 proc. głosów. Cztery lata u boku Merkel sprawiły, że liberałowie nie zdołali nawet wejść do parlamentu.

„Wyobraźmy sobie teraz, że Merkel jest mężczyzną” – pisze dziennikarka „Tagesspiegla”. Czy wtedy też tak bardzo koncentrowano by się na konkurentach pokonanych w wewnątrzpartyjnych bojach? Przecież w każdej partii, firmie czy innej hierarchicznej instytucji lider zostawia w pokonanym polu jakichś konkurentów. Czy to powód, by od razu nazywać ich „czarnymi wdowami”? Albo czy ktoś kiedyś obwiniał Helmuta Kohla za słaby wynik koalicjantów z FDP? Otóż nie! Dlaczego? Bo poprzednicy Merkel na stanowisku kanclerza (czy szefów największych partii) byli mężczyznami. I to normalne, że zachowywali się jak politycy. Zdobywali władzę i starali się ją utrzymać. Tylko w przypadku Merkel jakoś ciągle to dziwi. Gdy Angie zachowuje się jak polityk (i to nie jakoś szczególnie brutalny), to od razu jest stylizowana na jakąś femme fatale. Czy to nie są przypadkiem raczej ukryte męskie stereotypy i fantazje zamiast chłodnej publicystycznej analizy?

Zwłaszcza że często w tym samym ciągu fantazji i skojarzeń Merkel bywa nazywana Mutti. A więc „mamuśką” lub „mateczką”. Taką co zdołała cały swój naród przytulić do piersi. „A przecież mamuśka i czarna wdowa to przeciwieństwa. To tak, jakby nazwać kogoś jednocześnie dziwką i świętą. Owszem, może to kręci panów redaktorów. Ale z prawdą ma niewiele wspólnego” – pisze Andrea Dernbach. Sam mógłbym do tej wyliczanki dorzucić jeszcze figurę Żelaznej Damy. A więc znów wyraz bezradności w opisywaniu pani kanclerz. Próba rozumienia jej przez pryzmat innej wielkiej kobiety polityka Margaret Thatcher. Z którą Frau Merkel zarówno charakterologicznie, jak i ideowo nie ma wspólnego absolutnie nic.

Reklama

Wniosek: Merkel to Merkel. Ani kobieta fatalna, ani dobra mamusia, ani jakaś szczególna domina. Zjawisko jednorazowe, które zasługuje na uważną oddzielną analizę. A nie na próbę wpisania w schematy już istniejące.