Jeżdżę sportowo, komunikacyjnie i turystycznie. Ostatnio prowadziłem Ted Talka, czyli krótki wykład, w którym promowałem filozofię, że roweru można używać na co dzień, bez konieczności przebierania się w specjalne ubranie, bez wielkiego napinania się. To po prostu pewien styl życia – opowiada Szymon Kobyliński, założyciel firmy Creme Cycles, która w 2013 r. sprzeda ok. 4 tys. stylowych miejskich rowerów. To o połowę więcej niż jeszcze rok temu. Biorąc pod uwagę, że produkcja ruszyła ledwie cztery lata temu, a te dwukołowce do najtańszych nie należą (ceny od 2,2 tys. zł), można mówić o olbrzymim sukcesie. Podejście firmy do biznesu dobrze ilustruje fakt, że ich strona jest tylko po angielsku. Marka ma być globalna. A Polska ma zaledwie 10-proc. udział w sprzedaży.
Jak często zdarza się w historiach biznesu, także u Kobylińskiego zaczęło się od... kryzysu. – Przez dziesięć lat grałem w zespole Blenders. Mieliśmy kilka przebojów, jak m.in. „Ciągnik”, ale w pewnym momencie coś się skończyło. Jednego roku graliśmy sto koncertów, a następnego już tylko pięć. Po dziesięciu latach grania w kapeli nagle obudziłem się z ręką w nocniku. Jeździłem wtedy w zawodach downhillowych, oprócz muzyki znałem się tylko na rowerach i postanowiłem pójść bardziej w tę stronę – wspomina dziś przedsiębiorca.

Minimalizm, funkcjonalizm, klasyczna elegancja

Tak powstała jego pierwsza firma NS Bikes. Na początku części do rowerów downhillowych, czyli takich, które służą do zjazdów górskich, sprowadzał tylko dla siebie i najbliższych znajomych. Wcześniej mieszkał za granicą, nie miał kompleksów językowych, więc pod koniec lat 90. zaczął dzwonić do zachodnich dystrybutorów i sprowadzać części. Kapitału początkowego nie miał, tak więc na rozruch, jak mówi, „tyle co na mały kiosk ruchu” pożyczył od ojca. Sprzedaż produktów zza granicy się rozwijała, ale prawdziwym przełomem było stwierdzenie, że te części wcale nie są tak dobrej jakości, nie mówiąc już o tym, że nie były tanie. Na rynku rowerowych ekstremistów przełom wieków to czasy, w których pochodzenie z południowej, słonecznej Kalifornii miało znaczenie. Po prostu to była kolebka tego sportu i to właśnie tam się produkowało sprzęt. Ale w 2003 r. powstała firma NS Bikes. – Uwierzyliśmy w to, że w Polsce można nie tylko produkować, lecz także stworzyć dobry brand – opowiada Kobyliński. Dowodem, że było to myślenie nietypowe, jest fakt, że nawet największe polskie fabryki rowerowe w zasadzie zawsze produkowały rowery dla zagranicznych marek. Jeśli już robiły je pod własną nazwą, to jedynie na potrzeby rynku krajowego. Po kilku latach NS Bikes stał się wiodącą marką na rynku rowerów ekstremalnych. Na ich produktach jeżdżą dziś najlepsi zawodnicy na świecie. – Bycie pierwszym w swojej niszy jest bardzo przyjemne, ale ma też jedną zasadniczą wadę. Odpowiedź na pytanie, gdzie iść dalej, jak się dalej rozwijać, jest trudna – dodaje.
Reklama
Zachęcony sukcesem młody biznesmen postanowił poszerzyć działalność o zupełnie inny segment. Także nieco niszowy, ale jednak szerszy. Chodzi o stylowe rowery miejskie. Stąd pomysł na Creme Bikes. Know-how i pewna sieć dystrybucji były już zbudowane. Tak więc wraz ze wspólnikiem, który wcześniej pracował w branży kosmetyków damskich, wzięli się do pracy. Spojrzenie z tak odległej dziedziny miało duży wpływ na nietypowy design i zupełnie odmienną komunikację marketingową.
W 2008 r., gdy firma powstała (produkcja ruszyła rok później), panował wszechobecny kult funkcji. Olbrzymia liczba przerzutek, amortyzatory, najróżniejsze ustawienia. – My chcieliśmy robić proste rowery. Taki modern classic. Nasze produkty mają po trzy albo siedem przerzutek. Chodzi o to, by pedałować, rozglądać się wokół i cieszyć jazdą. Te wszystkie gadżety są niepotrzebne – stwierdza twórca Creme Cycles i dodaje, że rowery miejskie powinny być jak czajnik – włączasz i ma jechać. A zwykłe czajniki zazwyczaj psują się bardzo szybko. Są takie, które kosztują nawet i 700 zł, ale one nie są lepszej jakości, tylko mają więcej funkcji – zegarek, budzik czy „możliwość ugotowania jajka”. Jednak także one się zaraz zepsują. Filozofia Creme nie polega na windowaniu kosztów poprzez dokładanie kolejnych funkcji. To ma być produkt bardzo dobrej jakości i trwały. Typowa sprzedaż rowerów opiera się na tym, że po wprowadzeniu większych lub mniejszych zmian co roku, już w sierpniu czy we wrześniu, prezentuje się model, który będzie sprzedawany na wiosnę. Firma chyba jako jedyna na rynku nie ma modeli rocznikowych. W Creme Cycles rowery są takie same, jak dwa czy trzy lata temu. Tu wartość leży w dobrym wykonaniu, w sprawdzonych rozwiązaniach. Na siłę nie robi się niczego nowego. W tej firmie króluje kult ręcznej roboty.
Jednak niektóre części sprowadza się i produkuje na Tajwanie, w światowej stolicy rowerów. Co ciekawe, Kobyliński twierdzi, że Polacy z Azjatami dogadują się dużo lepiej niż np. Anglicy czy Niemcy. – Oni czasem mają podobny do nas tryb działania. Tam, żeby zrobić biznes, trzeba usiąść, wypić i się wyściskać. Ludzie z Europy Zachodniej tego nie rozumieją. Ale nie zmienia to faktu, że Azjaci operują pojęciami jak honor, przyjaźń, zaufanie i partnerstwo, a my „czasem dostawy, ceną i jakością”. Kiedy ja mówię, że potrzebujemy lepszej ceny, oni się pytają, czy im nie ufam, to dojście do konsensusu zajmuje trochę czasu – śmieje się prezes, który dziś sam do Azji jeździ raczej rzadko. Ma od tego product managerów.

Frajda to urzeczywistnianie pomysłów

Gdzie leży największe zagrożenie dla Creme Cycles? Z jednej strony mogą paść ofiarą własnego sukcesu i po prostu jeden z dużych graczy uzna, że ta działka modern classic jest na tyle dochodowa, że warto w nią zainwestować. W starciu z gigantem rozpoznawalna marka, dobra jakość i niezła cena mogą być niewystarczającą bronią.
Kolejne zagrożenie to „recalls”, czyli wezwania do zwrotu wadliwych produktów. Coś, co bardziej znane jest z branży samochodowej, gdzie z powodu błędu w części, o której zwykły użytkownik nie ma pojęcia, nagle do warsztatów musi trafić np. dziesięć tysięcy aut. Czasem takie historie zdarzają się także w świecie rowerów. I choć na razie Creme Cycles udało się takiego błędu uniknąć, to ryzyko i koszty z tym związane są duże. W NS Bikes wadę w jednej części udało się wykryć dosłownie dzień przed wysłaniem nowego modelu do sklepów. Gdyby zdarzyło się to kilka dni później, być może koszty operacji powstanie nowej działalności opóźniłyby o lata.
Gdzie Creme Cycles będzie za trzy lata? – To dobre pytanie. Niestety wciąż za dużo pracuję w firmie, a za mało nad firmą. W naszej branży biznes o takim rozmiarze jak nasz to rzadkość. Albo są mniejsze, kilkuosobowe, albo dużo większe. Mniej fajną rzeczą w biznesie są sprawy prawne, szukanie kapitału czy rozwijanie sieci sprzedaży – stwierdza założyciel NS Bikes i Creme Cycles. – Najciekawsze jest urzeczywistnianie swoich pomysłów. Wczoraj wróciłem w nocy z gór, gdzie przez kilka dni testowałem wraz z moim zespołem rowery, nad którymi pracowaliśmy przez dwa lata. I właśnie to daje największą satysfakcję.