Wydaje się to skomplikowane, ale zaraz sprawa się wyjaśni. Wszystko zaczęło się od artykułu, jaki opublikowali pod koniec października w renomowanym magazynie „Quartz” dwaj znani ekonomiści młodszego pokolenia Miles Kimball i Noah Smith. Tekst był wyrazem irytacji obu akademików. Irytacji na postawę bardzo często przyjmowaną przez ich studentów. Wyrażała się ona kompletnym ignorowaniem słabych wyników na testach z matematyki na pierwszych latach studiów ekonomicznych. I zbywaniem ich stwierdzeniem „widocznie po prostu nie jestem ścisłowcem”.

Tylko że takie stawianie sprawy to zdaniem Kimballa i Smitha nic innego jak ordynarna wymówka. Owszem, w edukacyjnej praktyce pomiędzy uczniami czy studentami zaznaczają się różnice w wynikach z poszczególnych dziedzin. Ale nie należy ich mylić z wrodzonymi predyspozycjami. Działa to według Kimballa i Smitha według następującego klucza. Do szkoły czy na studia przychodzą dzieci z różnymi doświadczeniami i z różnych środowisk. Nadchodzi pierwszy test i część dostaje lepsze stopnie, a część gorsze. Ci, którzy dostają gorsze, racjonalizują to sobie, myśląc „widocznie to nie jest mój konik”. Porzucają daną dziedzinę i wkrótce mają już takie braki, których nie da się łatwo nadrobić. Tymczasem – wyjąwszy paru geniuszy – 99 proc. społeczeństwa nie ma ani szczególnych predyspozycji do nauki matematyki (czy czegokolwiek innego), ani nie jest na tym polu jakoś szczególnie upośledzona. Matematyka to po prostu trudny przedmiot, którego nauka wymaga systematyczności. Ale na pewno nie trzeba być cyborgiem, żeby osiągnąć w niej przyzwoitą biegłość.

Według ekonomistów przed tym niebezpieczeństwem zabezpieczyć się można w sposób bardzo prosty. Załóżmy, że w pierwszym ważnym teście (z czegokolwiek istotnego) wypadliśmy gorzej od innych. I miło byłoby pomyśleć: „pewnie są zdolniejsi”. Ale tak naprawdę zdrowiej jest przyjąć postawę „nie ma czegoś takiego jak wrodzone zdolności. Widocznie się lepiej przygotowali”. Więc nie ma żadnych przeszkód, by następnym razem poszło lepiej. To działa też w drugą stronę. Wypadłeś dobrze? Spokojnie. Chyba nie masz złudzeń, że jesteś jakimś niesamowitym geniuszem. Albo miałeś szczęście, albo się nauczyłeś. Ale jeśli nie chcesz następnym razem przeżyć bolesnego rozczarowania, musisz pracować nad utrzymaniem tej pozycji.

Oczywiście są i tacy, którzy nawet wierząc w swoje nadzwyczajne wrodzone możliwości, nie osiadają na laurach. Mało tego. Ambicja każe im ciągle udowadniać swój geniusz kolejnym osobom, nauczycielom czy szefom. Taka historia przytrafiła się samemu Milesowi Kimballowi. „W pewnym momencie zrozumiałem jednak, że taka postawa wcale nie pcha mnie do przodu” – pisze ekonomista. Było dokładnie odwrotnie. Kimball w pewnym momencie z irytacją zauważył, że w akademickiej hierarchii coraz częściej wyprzedzają go inni. Niekoniecznie bardziej uzdolnieni od niego. Dlaczego tak się działo? Bo akurat w działce Kimballa, czyli w uniwersyteckiej ekonomii, sukces zawodowy mierzy się liczbą punktowanych publikacji. A takie publikacje to nie jest efekt przebłysku geniuszu i stworzenie przełomowej teorii, która za jednym zamachem przyćmi Keynesa, Smitha i Friedmana. To trud i znój pisania nierzadko odtwórczych i mało odkrywczych artykułów. Te reguły trzeba jednak zaakceptować. I uznać, że granie według nich też wymaga pewnych umiejętności. Oraz całej masy ciężkiej pracy. Takiej samej jak ta, którą muszą włożyć w przygotowanie do testów z matematyki „mniej zdolni” studenci.

Przełóżmy to na dowolną dziedzinę kariery (od korporacji po własny biznes). Mam wrażenie, że prawidłowości wskazane przez Kimballa i Smitha znajdą zastosowanie w każdej z nich.