I nie chodzi tu o brak politycznego zaplecza. Raczej o mocno trzymające się w Polsce od czasów transformacji przekonanie, że minister finansów musi być ekonomistą. Zasada jest żelazna i odstępstw od niej nie było nigdy. Z początku mieliśmy więc w gabinecie przy Świętokrzyskiej całą plejadę akademików ze znaczącym dorobkiem. Leszek Balcerowicz (praca doktorska o „Kosztach przedsięwzięć innowacyjnych), Jerzy Osiatyński (najlepszy znawca twórczości Michała Kaleckiego) albo Grzegorza Kołodkę (habilitacja pt. „Cele rozwoju a makroproporcje gospodarcze”). Ekonomistami z doświadczeniem na zagranicznych uczelniach czy organizacjach międzynarodowych byli też Andrzej Olechowski, Marek Belka czy ostatnio Jacek Rostowski. Mniej więcej w drugiej dekadzie polskiej wolności na czele ministerstwa zaczęli się pojawiać ludzie z doświadczeniem w sektorze bankowym. I tak Mirosław Gronicki był głównym ekonomistą Banku Millennium, Andrzej Raczko pracował w LG Petrobanku, czy PKO BP, a Stanisław Kluza w BGŻ. Historii było więc wiele. Najczęściej jednak najpierw była ekonomia, a dopiero potem polityka. Nigdy odwrotnie.

Czy tak być musi? Niekoniecznie. Niemcy? Finansami od 2009 r. kieruje tam doktor nauk prawnych Wolfgang Schaeuble. Wielka Brytania? Kanclerz skarbu George Osborne to historyk po Oxfordzie. Francja? Obecnie finansami zarządza ekonomista i filozof Pierre Moscovici. Ale wcześniej tę funkcję sprawowali m.in. Francois Baroin (prawnik), Christine Lagarde (prawnik specjalizujący się w prawie pracy i politolog), a nawet Nicolas Sarkozy (też prawnik). Zresztą wymienianie ich zawodów jest o tyle pozbawione sensu, że ci wszyscy ludzie są zawodowymi politykami. I to właśnie z tego powodu stanęli na czele resortu finansów w swoich krajach. Zawsze można też pokazać Winstona Churchilla (zanim został premierem, był również ministrem finansów) albo naszego Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ten pierwszy zbierał edukacyjne szlify jako wojskowy. Drugi był inżynierem chemikiem.

Mało tego. Ha-Joon Chang, ekonomista z Cambridge i autor wydanej właśnie książki „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”, twierdzi wręcz, że dobra polityka ekonomiczna nie wymaga zaangażowania dobrych ekonomistów. Jego zdaniem urzędnicy zajmujący się gospodarką, którzy odnieśli największe sukcesy, zazwyczaj ekonomistami nie byli. Japoński i koreański cud gospodarczy? Robili go prawnicy. Tajwan i Chiny? Autorami skutecznej polityki gospodarczej byli inżynierowie. I nie chodzi tu, uchowaj Boże, o jakieś wyśmiewanie adeptów najlepiej opłacanej nauki społecznej. Rzecz raczej w tym, że ekonomiści są wyedukowani do tego, by podejmować decyzje (lub przynajmniej próbować) rozsądne ekonomicznie. A problem polega na tym, że rząd nie zawsze powinien kierować się racją ekonomiczną. Dla dobra swojego oraz swoich obywateli.

Taką tezę postawili na przykład kilka miesięcy temu dwaj gwiazdorzy amerykańskiej ekonomii Daron Acemoglu (Massachusetts Institute of Technology) oraz James Robinson (Harvard). Autorzy głośnej książki „Why Nations Fail” (Dlaczego narody upadają) w artykule „Economics versus Politics: Pitfalls of Policy Advice”. Czyli po polsku „Ekonomia kontra polityka. Pułapki doradztwa politycznego”. Są nawet autorzy, którzy proponują pójście wręcz o krok dalej. Jak Gerald Epstein, Dominique Plihon, Adriano Gianolla i Christian Weller w tekście „Sektor finansowy bez finansistów”, gdzie dowodzą, jak zbawienny wpływ na gospodarkę miałoby działanie odwrotne. To znaczy wpuszczenie przedstawicieli sektora publicznego (niekoniecznie polityków) do sektora finansowego. Oczywiście tylko troszeczkę i w sposób kontrolowany. Żeby i tam osłabić nieco żelazne i bezduszne reguły współczesnego kapitalizmu. Ale to już pewnie, jak na polskie warunki, byłaby zbyt wielka herezja. Pozostańmy więc przy głównej myśli, podsuwając nieśmiało pomysł złamania tej niepisanej (choć żelaznej) zasady „ekonomista na czele MF”. Przynajmniej raz i na próbę.

Reklama