Im dłużej przyglądam się ich sporom, tym mniej wierzę w to, że mogą one dać odpowiedzi bezsporne. Weźmy choćby tak fundamentalną kwestię, jak przyczyny wybuchu kryzysu finansowego. Spytacie o nie ortodoksyjnego liberała, to powie wam, że było za mało wolnego rynku. I wymieni jednym tchem: subsydiowany rynek mieszkaniowy w USA i politykę zbyt taniego pieniądza. Zapytacie o to samo keynesistę to dowiedzie, że rynku było za dużo. I znów poda bardzo solidne arguenty: deregulację rynków finansowych, która spuściła wielki kapitał z łańcucha, albo dobre dla bogatych, lecz destrukcyjne dla budżetów narodowych obniżki podatków. Do wyboru do koloru.
Aby kompletnie nie stracić wiary w ekonomię i ekonomistów, trzeba więc przyjąć, że tak jak w prawie każdej innej dziedzinie, tak i tutaj nie ma jednej prawdy. Ekonomista jest jak lekarz. Roztacza wokół siebie aurę fachowości, ale tak naprawdę stawiana przez niego diagnoza jest po troszę zgadywaniem na podstawie widocznych objawów i tego, co się już w swojej karierze widziało albo o czym przeczytało w fachowych czasopismach. Nierzadko jest więc tak, że idziemy do innego medyka z tym samym kłopotem, a on mówi nam coś dokładnie przeciwnego.

Trochę podobny do tego rozumowania jest eksperyment przeprowadzony kilka lat temu przez Marion Fourcade, socjolog z Berkeley, autorkę książki „Economists and Societies” („Ekonomiści i społeczeństwa”). Rozesłała ankiety do całej masy zawodowych ekonomistów z czterech krajów rozwiniętych o bogatej tradycji nauk ekonomicznych. Znajdowały się tam pytania fundamentalne, np. czy nakładanie nowych taryf i kwot ma wpływ na zmniejszenie dobrobytu gospodarczego, czy deregulacja gospodarki przyniesie poprawę jej efektywności. Oczywiście odpowiedzi różniły się fundamentalnie właśnie ze względu na kraj pochodzenia ekonomisty. I tak 75 proc. ekonomistów amerykańskich uznało, że deregulacja służy gospodarce, ale już w Kanadzie z takim stawianiem sprawy zgadzało się zaledwie 56 proc. ankietowanych. Z kolei we Francji większość (56 proc.) uważała wręcz, że deregulacja nie zwiększa efektywności ekonomicznej. Czy te różnice nie są dziwne? Przecież badani ekonomiści żyją w krajach znajdujących się na podobnym poziomie rozwoju, czytają nawzajem swoje prace, spotykają się na międzynarodowych konferencjach. A jednak się różnią.

Zanim Fourcade wyjaśni nam, o co chodzi, chciałbym, żeby państwo odpowiedzieli na to pytanie dotyczące deregulacji. Dwie minuty na zastanowienie. Już? No więc wasza odpowiedź nie ma większego znaczenia! Bo odpowiedzieliście na inne pytanie niż ci pytani Amerykanie, Francuzi czy Kanadyjczycy. Bo – i tu wraca Fourcade – każdy, oceniając deregulację, odnosi się do realiów własnej gospodarki. Każdy (nawet ekonomista) jest po uszy zanurzony w swojej kulturze. Dla Francuza jej filarami są doktryna o ograniczonej naturze własności prywatnej, myślenie o ekonomii jako dodatku do polityki (a nie odwrotnie), duży szacunek dla państwowych rozwiązań technokratycznych albo szacunek dla instytucji. U Amerykanina akcenty będą zupełnie inne. U Kanadyjczyka czy Brytyjczyka podobnie.

I tak właśnie powstają tzw. narodowe szkoły ekonomiczne. Obecne nawet dziś, w czasach globalizacji. Można się z nimi nie zgadzać, ale trudno zaprzeczyć, że istnieją. I to właśnie leży wielki kłopot krajów takich jak Polska. Bo ośmielę się stwierdzić, że Polska swojej kultury ekonomicznej nie ma. Również dlatego, że w 1989 r. cała tradycja ekonomiczna została przez aklamację ogłoszona martwą (notabene zupełnie inaczej postąpiły takie grupy, jak prawnicy czy socjologowie). Powstała więc próżnia, którą szybko wypełniła najbardziej dominująca wówczas szkoła ekonomiczna – dość prymitywny neoliberalizm.
Tymczasem im więcej upływa czasu, tym bardziej widać, że polska szkoła ekonomiczna bardzo by się przydała. Właśnie po to, żeby umieć dokręcać te specyficzne nadwiślańskie śrubki, nie czując za każdym razem, że przystawiamy do nich narzędzia, które do nich nie pasują (keynesizm, neoliberalizm). Nie musi to oznaczać powrotu do XIX-wiecznego nacjonalizmu. Bo przecież taka szkoła może równie mocno czerpać z tradycji lewicowej i prawicowej. Zresztą „prawica” „lewica” to w tym kontekście wyświechtane frazesy. Weźmy na przykład kraje azjatyckie. One w okresie powojennym brały sobie szczyptę konsensusu waszyngtońskiego i mieszały to z porcją osadzonego w kulturze dalekowschodniej etatyzmu. I wyszedł im cud gospodarczy. Kopiowanie składników ich mikstury nie ma oczywiście sensu. Ale sam pomysł na napisanie własnej receptury na dobrą gospodarkę już tak.

Reklama