Nelson Mandela był wybitną postacią. Ale jak dużą rolę odegrał w upadku apartheidu? System i tak by upadł – z powodu problemów gospodarczych czy zmiany sytuacji międzynarodowej związanej z końcem zimnej wojny.
Biały reżim, czyli ekipa Frederika de Klerka i Partii Narodowej, miał w 1990 r. dużo powodów, by rozpocząć negocjacje – były trudności gospodarcze, od 1984 r. pojawiły się obawy o przyszłość eksportu w związku z sankcjami gospodarczymi. Ale kraj w dalszym ciągu nieźle funkcjonował, problemy w porównaniu z tymi, które teraz mamy w Europie, były niewielkie. Przypuszczam, że gdyby biały rząd zdecydował, iż nie będzie negocjować, to – mimo końca zimnej wojny i rosnącej presji ze strony świata zachodniego – mógłby rządzić w Pretorii do dziś. Jeśli spojrzymy na Zimbabwe, widać, że da się funkcjonować mimo międzynarodowej presji. RPA miałaby trudności z kupowaniem ropy, ale ma złoto, surowce naturalne, które mogłaby sprzedawać na czarnym rynku. Byłaby potężna emigracja białych, problemy gospodarcze, ale reżim mógłby trwać. Zasługą Mandeli było to, że pomógł przekonać władze do negocjacji oraz wpłynął na swoich zwolenników, by zaakceptowali kompromisy.
Naprawdę reżim mógł przetrwać?
Na takiej samej zasadzie jak Korea Płn. czy Zimbabwe. Funkcjonują, ale mają wielkie problemy. Pamiętajmy, że dla białych RPA była demokracją. Biali Południowoafrykańczycy też zasługują na trochę uznania za to, że głosowali na osoby, które chciały reform. Po drugiej stronie barykady był Afrykański Kongres Narodowy (ANC), w którym pełno było ludzi zupełnie innych niż Nelson Mandela i które mogły dojść do władzy.
Jaki pod koniec lat 80. był stosunek białej mniejszości do apartheidu?
40–45 proc. białej populacji opowiadało się za pewnymi zmianami, ale zakładającymi podział władzy między białymi a czarnymi, np. poprzez ustrój federacyjny. Około połowy białych stanowili nieprzejednani, którzy nie chcieli żadnego podziału władzy. Wreszcie była niewielka mniejszość białych, która popierała przejęcie rządów przez ANC.
>>> Przeczytaj też, jak Nelson Mandela wyprowadził RPA na ścieżkę wzrostu gospodarczego
Kiedy Mandela stał się najważniejszą postacią w walce z apartheidem?
ANC świadomie promował Mandelę jako charyzmatycznego bohatera i budował ideologię wokół niego. To zwiększyło jego znaczenie i wiarygodność, gdy poszedł do więzienia. Ale dla czarnych Mandela stał się bohaterem w pierwszym etapie walki zbrojnej w latach 1961–1962. Jego kluczowa rola objawiła się, gdy wyszedł z więzienia. Jego partyjni rywale nie byli postaciami trafiającymi do publiczności. Nie mieli takiej osobowości, wizji, instynktu politycznego. To nie było tylko tak, że wykreowano go na charyzmatyczną postać – on naprawdę miał duże zdolności przywódcze. Na przykład Oliver Tambo był bardzo dobrym przewodniczącym ANC na uchodźstwie, ale nie miał umiejętności podejmowania decyzji czy przekonywania do swych racji, które miał Mandela.
Jaki wpływ na politykę ANC miał Mandela, gdy siedział w więzieniu?
W okresie walki zbrojnej ANC nie prowadziła spójnej polityki, to była partyzantka, więc Mandela nie uczestniczył w podejmowaniu decyzji. Od czasu do czasu następował przepływ informacji między więzieniem a siedzibą główną w Lusace, ale tak naprawdę siedząc w więzieniu, Mandela był symbolem i autorytetem moralnym, a nie osobą podejmującą decyzje.
Krytycy Mandeli zarzucali mu, że jako jeden z liderów ANC był odpowiedzialny za decyzję o zmianie strategii walki na partyzantkę i terroryzm.
Mandela, zanim trafił do więzienia, był kluczową postacią ANC i współodpowiadał za decyzję o podjęciu walki partyzanckiej, choć był wyłączony z decyzji operacyjnych – jakie cele atakować, czy mają być ofiary cywilne. Choć nic nie wskazuje na to, by walki partyzanckiej nie aprobował.
Czy w okresie transformacji w RPA był jakiś decydujący moment, który rozstrzygnął o dalszym biegu wydarzeń? Zdaniem wielu było to po zabójstwie Chrisa Haniego w 1993 r., gdy za sprawą apelu Mandeli nie doszło do rozlewu krwi.
Ludzie mają tendencję do wyszukiwania momentów przełomowych. Nie sądzę, żeby było nim zabójstwo Chrisa Haniego, lecz raczej przemówienie de Klerka w parlamencie i będący jego efektem powrót ANC do kraju. Myślę, że Mandela i ANC zobowiązali się do negocjacji, niezależnie od tego jak będą trudne. Wiedzieli, że jeśli Kongres wróci z uchodźstwa, a rozmowy do niczego nie doprowadzą, organizacja się rozpadnie. Zabicie Haniego było dramatycznym momentem, ale ANC, mając na uwadze, że negocjacje muszą przynieść powodzenie, uważała, by nie przypisywać winy za jego śmierć białym, lecz wskazywała, że zabójstwa dokonał prawicowy ekstremista – zresztą pański rodak (Janusz Waluś – red.).
Jak wyglądałby upadek apartheidu, gdyby nie było Mandeli?
Trwałby dłużej. Rola Mandeli polegała na tym, że za jego sprawą kluczowe kompromisy zostały przyjęte i zaakceptowane przez zwolenników ANC. Polegały one na zachowaniu wielu przywilejów gospodarczych, którymi cieszyli się biali, powstaniu wspólnego rządu w okresie przejściowym, a także przyjęciu proporcjonalnej ordynacji wyborczej. To były kwestie, w których czarni początkowo nie chcieli ustąpić. Mandela odegrał bardzo istotną rolę, mówiąc zwolennikom: „Nie mamy wyboru. Jeśli chcemy przejąć władzę, musimy negocjować, ponieważ wojny nie wygramy”.
Jak pan ocenia prezydenturę Nelsona Mandeli?
Najlepszym momentem Mandeli był czas transformacji. Wykonał dobrą robotę jako prezydent, dbając o budowę lojalności wobec kraju przez białych, wykonywał gesty pojednania, ale codziennym zarządzaniem zajmowali się ministrowie. Niektórzy byli dobrzy, a niektórzy fatalni. Sam Mandela przyznał później, że był zbyt tolerancyjny dla korupcji wśród członków rządu.
Jak RPA będzie wyglądać bez Nelsona Mandeli?
ANC generalnie trzyma się rozsądnej polityki gospodarczej i mniej więcej przestrzega procedur demokratycznych, i mam nadzieję, że tak pozostanie, choć przykład Zimbabwe powinien być przestrogą. Nie jestem wielkim optymistą co do przyszłości, ale umiarkowanym – już tak.
Cała rozmowa z Tomem Lodge’em w serwisie Dziennik.pl