Fetując postępy 15-latków w testach PISA – a jest co świętować – zadajmy kilka pytań. Sukces wszystkich zaangażowanych w polską edukację jest bezsporny. Co z tym zrobimy? To otwarta sprawa.
Czy osiągnięcia gimnazjalistów przełożą się na kapitał społeczny? Być może. Czasem się udaje – świetnie przygotowane roczniki są napędem nauki, przedsiębiorczości, nowoczesnych usług. To z kolei przyciąga studentów, pracowników i inwestycje z zewnątrz.
>>> Przeczytaj więcej na temat rankingu PISA: W Polsce podobno uczy się lepiej niż Niemczech i USA
Ale nie na pewno. Efekty zależą od tego, po co ma być uczniom edukacja. Jeśli nawet najlepiej przygotowany 20-latek zobaczy, że wokół niego standardem sfery publicznej są pseudokonkursy i lokalne sitwy, jeśli stwierdzi, że nad Wisłą – po pierwsze, nie umie i nie ma jak, a po drugie, nie ma z kim współpracować, tworząc szanse dla siebie i miejsca pracy – wtedy będzie już miał odpowiedź. W tej logice dyplom nie jest symbolem kompetencji i niezależności, jak dla jego niemieckich czy szwedzkich kolegów. Jest wytrychem w pościgu za ładnie wyglądającym biurkiem w korporacji, a częściej – podpórką w ucieczce.
Reklama
Jeśli jedyną perspektywą i wzorcem życiowym będzie ciągła ucieczka od tej rzeczywistości – naszego absolwenta nic nie powstrzyma. Zepnie się do kolejnego wyścigu, poszuka szczęścia w innej konkurencji, poza polskim podwórkiem. Mniej zdolni lub mniej szczęśliwi koledzy swoje dyplomy zawieszą na ścianie – łatwiej się im będzie utrzymać, pracując w niemieckiej czy brytyjskiej fabryce. Już prawie wypuściliśmy ich z rąk – windując koszty przedsiębiorczości i tak pięknie regulując atrakcyjne branże i zawody. Można to jeszcze odwrócić.
Czy Polacy ułożą swoje życie dzięki temu, co da im skuteczna i przyjazna szkoła, czy wbrew instytucjom edukacji? Czy sfrustrujemy co najmniej połowę uczniów, stawiając ich wobec przymusów ideologicznych i praktycznych (patrz spór o 6-latków, a ostatnio o edukację seksualną)?
Być może unikniemy ciągłej wojny w systemie. Ale nie na pewno. Jeśli ministerstwo jak wyrocznia przesądzi, kiedy idzie do szkoły dziecko z I półrocza 2008, a kiedy z grudnia, to grozi nam szybki nawrót autorytaryzmu. Podobnie – gdy narzucimy w szczegółach jedną wizję człowieka, jakiej uczy podstawówka. Takiej szkole uczniowie na pewno pokażą plecy.
Sporów o wartości nie trzeba ani ukrywać, ani rozjeżdżać walcem. Ich strony zasługują na rozmowę, a także na autonomię. Drogą do skuteczności i społecznego pokoju może być wielość organów prowadzących szkoły publiczne. Konkurencja i współpraca podciągną ogólny poziom – a na pewno pomogą uniknąć uniformizacji i wojny kulturowej buzującej pod pokrywką.
Czy w efekcie będziemy mieć spójnie rozwijający się system, czy pokona nas syndrom edukacji dwóch prędkości? Może to pierwsze. Ale nie na pewno. Wystarczy porównać doświadczenia z północy i z południa Europy.
Oba rejony dużo łączy – tradycje umysłowe, systemy polityczne, często dość długi staż w Unii. Jednak całkiem inne są nastroje na duńskiej czy brytyjskiej ulicy, a inne w miastach Grecji lub Hiszpanii. Tak jak różne są perspektywy tamtejszych absolwentów.
Dla tych pierwszych miejscowy rynek jest zwykle oczywistym wyborem. Jeśli pracy jest mniej – wiedzą, że mogą polegać na lokalnej społeczności, na programach rządowych i możliwościach rekwalifikacji. Gdy w ciężkich czasach to nie wystarczy – są pewni, ile daje im dyplom lub świadectwo z liceum na szerszym, globalnym rynku. Wiedzą, jak kręci się świat. Po angielsku dogadają się wszędzie. Znają też wartość własnej matury, choćby tej z technikum. Ich państwa osiągnęły to dzięki konsekwencji w modernizowaniu szkół – z nienaruszalnym systemem egzaminów i bardzo silnym kanonem umiejętności egzekwowanych w szkole średniej. Kanon ten jest ogólnokrajowy i upraszczający, zawiera zwykle język ojczysty, angielski i matematykę – to ważne, bo chaos, wyjątki i boczne ścieżki (np. różne przedmioty obowiązkowe w różnych szkołach) rozbiłyby go doszczętnie.
Ci drudzy regularnie patrzyli z nadzieją na Północ: stamtąd przychodzą turyści, inwestorzy, sojusznicy, bez których przyszłość nie jest pewna. Wierzyli w swoje miejsce na ziemi – nie na tyle jednak, by wierzyć w zdobyte w kraju umiejętności. Brak wiary przełożył się na brak kanonu kompetencji maturzysty, który dawałby względnie stały poziom, niezależnie od regionu i profilu szkoły (a tam, gdzie powstał, jest bardzo przestarzały). To błędne koło. W efekcie ich najlepsi ludzie są dziś na Oksfordzie, ci choć trochę mniej ambitni lub ustosunkowani – są niestety często na zasiłku. Klasyczna edukacja dwóch prędkości.
Można jak na Północy – biorąc silny kurs na jakość sfery publicznych usług, można jak na Południu – licząc że samo się ułoży.
Dwa tempa – i to pod niejednym względem. Chcemy mieć Sztokholm czy Ateny? Wybór jest (jeszcze) możliwy.
ikona lupy />
Marek Szpanowski nauczyciel i publicysta / Dziennik Gazeta Prawna