Uli Hoeness był najpierw wielkim piłkarzem. Potem jeszcze bardziej genialnym biznesmenem, który zrobił z Bayernu Monachium jeden z najbogatszych klubów piłkarskich świata. Teraz – przy okazji procesu o oszustwa podatkowe – wyszło na jaw, że 62-letni Niemiec próbował być również dużego formatu inwestorem. I tu po raz pierwszy w życiu się przeliczył.
Sprawą Hoenessa Niemcy żyją od prawie roku. To wówczas wyszło na jaw, że powszechnie szanowany (choć niestroniący od kontrowersji) prezydent Bayernu przez lata miał w Szwajcarii konto bankowe, przez które przepuszczał ogromne sumy. Wartość niezapłaconych z tego tytułu podatków niemiecki fiskus szacuje na 3,2 mln euro. Latem Hoeness został już formalnie postawiony w stan oskarżenia. Jego proces ruszy w Monachium na początku marca i będzie bez wątpienia wielkim medialnym spektaklem.

Konto do spekulacji

Jeszcze przed jego rozpoczęciem na jaw wychodzi coraz więcej szczegółów dotyczących przewin byłego piłkarza. Dobrze zazwyczaj poinformowana bulwarówka „Bild am Sonntag” ujawniła właśnie, że szef Bayernu swojego szwajcarskiego konta używał głównie do spekulacji. I to prowadzonych na dużą skalę. Według tych doniesień Hoeness działał głównie na rynku dewiz. Najchętniej obracał dolarami i jenami. Bywały takie okresy (zwłaszcza w latach 2003–2006), gdy były piłkarz dokonywał ponad stu transakcji dziennie. Najwyższe z nich opiewały nawet na kwotę kilku milionów euro.
Reklama
Warto przypomnieć w tym miejscu, że Hoeness robił to jakby na boku swojej zawodowej działalności. Bo jednocześnie przez cały czas był przecież twarzą i sercem monachijskiego klubu. Najpierw jako jego menedżer (rola podobna do dyrektora generalnego), a potem prezydent. Ci, którzy z nim wtedy pracowali, wspominają, że praktycznie nie rozstawał się wówczas ze swoim pagerem, za pomocą którego sprawdzał w czasie rzeczywistym kursy interesujących go walut i telefonicznie wydawał polecenia zakupu lub sprzedaży. Było to dla wszystkich o tyle zaskakujące, że Hoeness wręcz szczycił się tym, że jest technologiczną łamagą i odgrażał się, że nie zamierza mieć nawet komórki. Niemieckie media mają dziś więc sporo satysfakcji, publikując zdjęcia Hoenessa z tamtych lat. Wszystkie wyglądają podobnie. Hoeness w czerwonym dresie Bayernu siedzi na ławce rezerwowych Bawarczyków w towarzystwie trenera i piłkarzy. Ale podczas gdy wszyscy obserwują z zapartym tchem boisko, on patrzy w... zupełnie innym kierunku. Czyli właśnie na swój słynny już pager. Czy tak zaangażowany w sprawę Hoeness był przynajmniej skutecznym inwestorem? Z informacji kolportowanych przez media wynika, że... nie bardzo. Owszem – zdarzały mu się spektakularne wielomilionowe zyski. Ale po nich przychodziły równie wielkie straty.
>>> Wraz z odejściem Karla Hopfnera na emeryturę kończy się pewna epoka w niemieckim futbolu i w biznesie. Karl Hopfner - człowiek, który zbudował sukces Bayernu Monachium

Maszynka do zarabiania

Wkrótce Hoeness może stracić jeszcze więcej. Jeśli sąd uzna go za winnego oszustw podatkowych, grożą mu nawet dwa lata więzienia. Ale nawet jeśli skończy się orzeczeniem kary w zawieszeniu, to i tak będzie prawdopodobnie musiał zrezygnować z szefowania monachijskiemu klubowi. I to w momencie gdy Bawarczycy są u absolutnego szczytu swojej futbolowej (w roku 2013 wygrali Ligę Mistrzów) oraz biznesowej świetności. Ironia tej historii polega bowiem na tym, że nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż to Hoeness jest tych sukcesów faktycznym ojcem. Na to, czym Bayern jest dzisiaj, Uli Hoeness pracował od roku 1979, gdy jako zaledwie 27-latek musiał (z powodu kontuzji) pożegnać się z futbolem i zaczął pracować w klubie jako menedżer. Potem zaś umiejętnym doborem piłkarzy, trenerów i (co ważne) sponsorów uczynił z FCB prawdziwą maszynkę do zarabiania, która dziś wedle szacunków firmy Deloitte generuje roczne przychody rzędu 370 mln euro. Więcej na piłce potrafią zarobić tylko Real Madryt, FC Barcelona i Manchester United.
Na pewno Hoeness stracił już jednak coś bardziej nieuchwytnego: pozycję autorytetu niemieckiego życia publicznego. Były piłkarz uwielbiał bowiem brylować w mediach i na salonach władzy. Lubiano go za to, że nazywa rzeczy po imieniu. Na przykład piętnując „chciwych bankierów” i stając po stronie „prawdziwych ludzi uczciwej pracy”. Chętnie opowiadał przy tym, że on jako syn prostego bawarskiego rzeźnika zawsze pamięta, skąd wyszedł. Ciągnąca się wokół jego osoby od kilku miesięcy afera pokazuje jednak, że nie były to deklaracje przesadnie szczere.
BIZNES FACE TO FACE
Sylwetki innych znanych przedsiębiorców www.twarzebiznesu.pl