Sprawa, którą żyją teraz całe Niemcy, to najlepszy dowód, że zabawa z fiskusem w kotka i myszkę przestała cieszyć się za Odrą powszechnym przyzwoleniem społecznym.

Zmianę widać nie tylko w tego typu głośnych procesach nietykalnych dotąd (przynajmniej w materii podatkowej) osobistości niemieckiego życia publicznego. Chodzi również o zupełnie nowy ton, w jaki o sprawie piszą tamtejsze media. „To my ścigamy Ferrari na rowerach” – to tytuł, jaki pojawił się niedawno na pierwszej stronie tygodnika „Die Zeit”. Zapowiadał on duży reportaż pokazujący świat urzędników i kontrolerów skarbowych. „Dość już pisania o głupich, nieprzyjaznych i pełnych złej woli przedstawicielach administracji fiskalnej, których jedynym celem jest prześladowanie Bogu ducha winnych podatników. Czas odwrócić perspektywę. I opowiedzieć o ludziach, dzięki którym do budżetu trafiają miliardy. A których pracy zazwyczaj się nie docenia. Zazwyczaj ją zwyczajnie dyskredytując” – pisał „Zeit”.

Tylko w 2012 r. niemieckie organy fiskalne prowadziły ok. 70 tys. postępowań przeciwko podatkowym oszustom. Gdyby zliczyć kary, którymi się zakończyły, wyszłoby w sumie 2340 lat pozbawienia wolności i 56,5 mln euro grzywny. Prócz oczywiście zwróconych zaległych podatków. Ale to tylko kropla na tle choćby 200 mld nieopodatkowanych euro, które zdaniem władz niemieccy podatnicy przechowują w szwajcarskich bankach.

Tropieniem tych pieniędzy zajmuje w całych Niemczech 2750 urzędników. Według ekspertyz związku zawodowego Ver.di powinno ich być dwa razy tyle. Bo również w Niemczech służb fiskalnych nie ominęło szukanie oszczędności w sektorze publicznym. I wcale nie jest tak, że ci, którzy pozostali, są jakoś szczególnie dobrze opłacani. „Pracuję od 9 lat na pełnym etacie. Dostaję pobory w wysokości 1580 euro netto” – mówi „Zeitowi” urzędniczka ze Stuttgartu. Pensja to niezbyt wygórowana, biorąc pod uwagę, że jeden taki funkcjonariusz to dla budżetu federalnego średnie zwiększenie wpływów o... milion euro rocznie.

Reklama

>>> Czytaj też: KE walczy z korporacjami, które unikają płacenia podatków w Europie

Przy tym ich zawód do łatwych nie należy. W październiku 2010 r. w urzędzie skarbowym w Lipsku pewien mężczyzna oblał funkcjonariusza spirytusem i próbował podpalić. Powodem było sprawdzanie jego zaległych podatków. Z kolei we Freibergu w Saksonii, gdy urzędnicy pojawili się w domu podejrzanego podatnika, zostali przez niego zaatakowani siekierą. W reportażu „Zeita” swoją historię opowiada też kobieta, które musiała zrezygnować z pracy w skarbówce pod wpływem zwyczajnej nagonki na nią i jej rodzinę. Nagonki rozpętanej przez wpływowych cieszących się powszechnym poważaniem podatników, którym zaczęła deptać po piętach i dowodzić, że w temacie podatków wcale nie są tacy w porządku.

„To my jesteśmy tymi głupkami” – mówią o sobie bohaterowie reportażu. I dodają: „To my ścigamy wypasione Ferrari na starych rowerach”. Dobrze, że przynajmniej w tym tekście „Zeita” poznać można ich wersję wydarzeń. Mam wrażenie, że u nas takich tekstów jest zdecydowanie zbyt mało. I że ma to związek z ciągle sporym społecznym przyzwoleniem na robienie fiskusa w konia.

>>> Polecamy: Państwo jest niezbędne? Jeśli chcemy cywilizacji, musimy płacić podatki