Tymczasem właśnie pojawił się raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który zadaje poważny cios takiemu rozumowaniu.

Jego autorzy Jonathan D. Ostry, Andrew Berg i Charalambos Tsangarides relacje między nierównościami a wzrostem badają od dłuższego czasu. A ich kolejne prace (zwłaszcza ta z 2011 r.) mocno przyczyniły się do nagłośnienia tej prostej prawdy: nierówności dochodowe i niezrównoważony wzrost gospodarczy to często dwie strony tej samej monety. Nie są zresztą samotnymi jeźdźcami. Richard Wilkinson i Kate Pickett w książce „Duch równości” (wydanie polskie 2011 r.) pokazali, że duże różnice dochodowe nie opłacają się nikomu. Nawet bogatym. Bo co im z ich pieniędzy, skoro muszą żyć w kraju pełnym społecznych patologii. Z koli ekonomista Raghuram Rajan z Uniwersytetu Chicagowskiego (od niedawna szef Banku Centralnego Indii) pisał o tym, że nierówności to prawdziwy siewca ziarna kryzysu finansowego. Najbogatsi kumulują ogromne kwoty, których nie są w stanie przeznaczyć w całości na konsumpcję czy inwestycje. Dlatego muszą na ich potrzeby powstawać kolejne skomplikowane instrumenty spekulacyjne. I nieszczęście – takie jak to z 2008 r. – gotowe. A noblista Joseph Stiglitz dowodził z kolei, że nadmierna kumulacja bogactwa podmywa fundamenty demokracji. Prowadząc do zbytniego wzmocnienia potężnych grup interesu i wasalizacji przez nich polityki parlamentarnej.

To wszystko razem daje wystarczającą ilość powodów, by nierówności nie lubić. W swoim najnowszym tekście trio Ostry, Berg i Tsangarides zdecydowało się pójść jednak jeszcze o krok dalej. I sprawdzić, czy rację miał słynny ekonomista Arthur Okun, pisząc, że nierówności są złe, ale walka z nimi – czyli mówiąc wprost redystrybucja – bywa... jeszcze gorsza. Bo jest jak dziurawe naczynie, za pomocą którego próbujemy przenosić wodę. Jeśli cieknie zbyt mocno, to wszystko się rozleje, zanim zdołamy wykorzystać wodę do jakiegoś sensownego celu. Okun opisał ten dylemat w słynnej książce „The Big Trade-Off” z 1975 r. I pokazywał w niej logiczny na pierwszy rzut oka ciąg wypadków. Zwiększona redystrybucja musi zakładać wyższe podatki. Te z kolei zniechęcają ludzi do pracy i oszczędzania. Co powoduje spadek tempa PKB. W ten sposób tort, który chcieliśmy pokroić i rozdać, kurczy się w momencie przyłożenia doń noża. Jakby ktoś zbyt wcześnie wyjął ciasto z pieca. Tok rozumowania Okuna do dziś jest powszechny, gdy przychodzi do dyskutowania o państwie dobrobytu.

I to jest błąd – piszą Ostry, Berg i Tsangarides. Z ich analizy danych historycznych z lat 1960–2010 wynika, że opisany powyżej mechanizm po prostu nie zachodzi. A przynajmniej nie ma na to żadnych empirycznych dowodów. Owszem są kraje, którym zwiększenie redystrybucji zaszkodziło. Ale nawet więcej jest takich, którym pomogło. W średnim okresie rozkręcenie mechanizmów państwa dobrobytu zaczęło przynosić efekty. I zmniejszenie nierówności dochodowych. Co z kolei przyczyniło się do bardziej zrównoważonego tempa rozwoju PKB.

Reklama

Mówiąc krótko, autorzy MFW nie twierdzą, że inwestycja w walkę z nierównościami jest wolna od ryzyka. Bo na powodzenie tego równania ma wpływ jeszcze wiele innych zmiennych. Jak choćby jakość instytucji czy kultura polityczna oraz biznesowa. Ale nie jest również tak, że nie ma się o co bić. Zwłaszcza że myślenie ze szkoły „nierówności zasypią się same wraz ze wzrostem PKB per capita” jest pozbawioną jakichkolwiek podstaw naiwnością.

Niestety to właśnie ono dominuje u Polsce. A więc kraju o bardzo niskich podatkach i niskich nakładach na redystrybucję. Kraju, który akurat z pola redystrybucji wycofał się zupełnie. Licząc, że jakoś to będzie. Czytając raport MFW, można się zgodzić, że „jakoś będzie”. Ale na pewno to „jakoś” nie będzie znaczyło „lepiej”.