Ekonomista Tyler Cowen proponuje następujące ćwiczenie. Zastanówmy się przez chwilę, czy prezydent Rosji działa racjonalnie. Możliwych jest kilka opcji. Pierwsza: Putin faktycznie oszalał, tak jak sugerowała to po jednej z pierwszych rozmów telefonicznych Angela Merkel. A historia zna przecież przypadki szaleństwa władców. Opcja numer dwa: Putin jest częściowo racjonalny. To znaczy, że dostrzegł w kryzysie ukraińskim szansę na zrealizowanie długofalowego celu. Czyli wzmocnienia Rosji w geopolitycznym układzie sił. Nie bierze jednak pod uwagę wszystkich pobocznych konsekwencji. W tym również tych negatywnych dla niego samego. Od stworzenia precedensu dla narodowego samostanowienia republik wchodzących w skład Rosji (Czeczenia). Po bunt wielkiego biznesu, któremu trudniej będzie teraz robić interesy na Zachodzie. Opcja trzecia: Putin jest w pełni racjonalny. Wie, że Ameryka jest osłabiona i mało zainteresowana Europą, a Unia nie mówi jednym głosem. Gra więc o pełną stawkę, jak Hitler w latach 30. Opcja czwarta: Nie znamy uwarunkowań, w których porusza się Putin. Nie wiemy, jak bardzo jest pod presją swoich wewnątrzrosyjskich rywali i czy nie próbuje dzięki interwencji na Krymie umocnić swoją władzę na Kremlu. I wyprzedzić ewentualne uderzenie ze strony prozachodniej opozycji w Rosji (takiej jak ta, która zrodziła kijowski Euromajdan).

Według Cowena przechlapane mamy tylko w przypadku opcji 1. i 3. Ale te opcje (szaleństwo, geniusz) są jednocześnie najmniej prawdopodobne. Ekonomista stawia raczej na ewentualności 2. i 4. W obu tych przypadkach rosyjskiego prezydenta do działania zachęca jeszcze poczucie, że racja moralna jest po jego stronie. Zastanówmy się nad tym przez moment na chłodno. Jako doświadczony oficer służb specjalnych uważa, że Zachód nigdy nie był niewinnym gołąbkiem pokoju. Odwrotnie, NATO i w ogóle cały Zachód to dla niego mocarstwo, które od 1989 r. podchodzi coraz bliżej rosyjskich granic (a po drugiej stronie ma jeszcze Chiny). W 2008 r. Sojusz był nawet o krok od wpuszczenia Ukrainy i Gruzji do przedsionka NATO. Z kolei pamięć o akcji NATO wobec Serbii (użycie siły i rozbiór Jugosławii bez mandatu ONZ) czy interwencja w Iraku daje Putinowi przekonanie, że Zachód nie waha się naginać prawa międzynarodowego, jeśli tak akurat wygodniej. Z naszej perspektywy może to i absurdalne, ale próbujemy przecież zajrzeć do głowy władcy Kremla.

Trochę inne wytłumaczenie krymskich wypadków dali z kolei ekonomiści Peter Boone i Simon Johnson w „New York Timesie”. Według nich Putin anektując Krym, jednym ruchem zapewnił sobie trwałą przewagę i zyskał możliwość ciągłego destabilizowania Ukrainy. Stosunkowo łatwo będzie mu bowiem stworzyć tam pokazową, świetnie prosperującą republikę, która ma kłuć w oczy sąsiada. Już dziś bowiem (o czym często się zapomina) Rosja jest krajem dużo od Ukrainy bogatszym. Zachód jest oczywiście jeszcze bogatszy. I teoretycznie mógłby odpowiedzieć. Ale byłaby to inwestycja dużo droższa (bo dotycząca nie 2 a 40 mln obywateli). A poza tym zachodnie gospodarki są dużo bardziej zderegulowane i dużo słabiej (niż gospodarka rosyjska albo chińska) odpowiadają na stawiane im przez polityków cele. Jeśli więc Zachód chce odzyskać inicjatywę, musi się teraz sporo nagłowić.

Przytaczam te opinie, bo są ożywcze i ciekawe. Ale również dlatego, że bardzo brakuje mi takich argumentów w polskiej dyskusji o kwestii ukraińskiej. Zamiast tego nasze media jakoś niesłychanie łatwo weszły w zimnowojenną retorykę. W której Putin jest jakby lustrzanym odbiciem Reagana z Dzienników Telewizyjnych z lat 80. Tylko że wojny jak na razie nie ma (i miejmy nadziej, że nie będzie). A w czasie pokoju rolą demokratycznych mediów jest krytyczna analiza faktów. Byśmy jako społeczeństwo sami nie popadli w paranoję.