Według uznawanych powszechnie międzynarodowych standardów (z których wyłamują się jak zwykle tylko Stany Zjednoczone) recesję mamy wówczas, gdy PKB jest ujemny przez dwa następujące po sobie kwartały. Oczywiście w takim automatyzmie jest pewien haczyk. Bo jeżeli na przykład w pierwszym kwartale gospodarka skurczyła się o 3 proc., a w drugim zanotowała wzrost na poziomie 0,1 proc. PKB, to recesji (przynajmniej oficjalnie) nie ma. Zupełnie inaczej niż w przypadku, gdy PKB kurczy się kolejno o 0,1 i 0,1 proc. Wtedy recesja jest. Choć obiektywnie rzecz biorąc, dla gospodarki dużo poważniejszym wstrząsem jest ta pierwsza sytuacja.

Ktoś przytomny może zauważyć, że tak rozumiana recesja jest kwestią wysoce umowną. Pozbawioną w praktyce większego znaczenia. Bo w praktyce o ogłoszeniu recesji decydują wahania rzędu 0,1 proc. produktu krajowego. Czy jest się więc czym ekscytować? O tak! Taki przynajmniej wniosek płynie z badania „Czerwone zero i czarne zero” wspomnianych już politologów z LSE Andrew C. Eggersa i Alexandra B. Fouirnaiesa. Skupili się oni na historycznym porównywaniu przypadków, gdy wzrost oscylował wokół zera. I w zasadzie było kwestią dość arbitralną (albo nawet przypadkową), że w jednym kwartale mieliśmy zero czerwone (a więc wzrost gospodarczy na delikatnym minusie), w innym zaś czarne (to znaczy wynik lekko powyżej). Różnica polegała na tym, że przy zerze czerwonym opinia publiczna ogłaszała wpadnięcie gospodarki w recesję. A przy czarnym nie.

>>> Czytaj też: Najbardziej i najmniej wiarygodne państwa Europy - zobacz interaktywną mapę

Jak już państwo pewnie się domyślają, miało to bezpośrednie przełożenie na sytuację makroekonomiczną w kolejnych kwartałach. Ogłoszenie recesji zazwyczaj sytuację jeszcze pogarszało. Tym szczęśliwcom, którzy prześlizgnęli się tuż ponad zerem czerwonym, zazwyczaj było już potem coraz lepiej. Trudno się zresztą dziwić. Gospodarka opiera się przecież nie tylko na twardych faktach, lecz także na miękkich oczekiwaniach uczestników obrotu. Ten efekt był jednak rozłożony nierównomiernie. Na poziomie inwestycji był właściwie niedostrzegalny. Bo firmy podejmowały swoje decyzje w oparciu o liczby. I dlatego samo ogłoszenie recesji nie robiło na nich jakiegoś większego wrażenia. Efekt pojawienia się straszliwego słowa na R widać było za to bardzo dobrze w obniżeniu poziomu konsumpcji ¬– tej części rachunku PKB, która w największym stopniu zależy od zwyczajnych obywateli. A ci nie analizują przecież na co dzień sytuacji makroekonomicznej, poprzestając na płynących z mediów wyrazistych sygnałach (jest recesja albo recesji nie ma).

Reklama

Przy okazji z badania Eggersa i Fouirnaiesa wyszła jeszcze jedna ciekawa rzecz. Poziom konsumpcji zmieniał się pod wpływem złych wieści w zależności od kraju w bardzo różnym tempie. Co o tym decydowało? Według Eggersa i Fouirnaiesa tym decydującym czynnikiem jest poziom ochrony socjalnej zapewnianej przez państwo. Mówiąc krótko, wszędzie tam, gdzie państwo dobrobytu było bardziej hojne, konsumpcja spadała wolniej. Bo ludzie wiedzieli, że ich świat nie zawali się z dnia na dzień. W ten sposób wydatki socjalne po części się zwracały, pełniąc funkcję automatycznego stabilizatora koniunktury gospodarczej. Co jest zresztą kolejnym dowodem, że cięcia fiskalne najczęściej podcinają również sam wzrost gospodarczy. Warto o tym pamiętać przy następnym gospodarczym spowolnieniu. Które pewnie (prędzej czy później) nadejdzie. Akurat to mamy w gospodarce rynkowej jak w banku. A może nawet pewniej.

>>> Polecamy felieton prof. Krzysztofa Rybińskiego: Dług a rozwój