Chińczycy kochają zakupy w USA. Najpierw kupowali amerykański dług, potem udziały w korporacjach. Dziś nieruchomości. W zeszłym roku zainwestowali w amerykański rynek 3 mld dol. W ekspresowym tempie stają się największą siłą nabywczą w metropoliach będących najbardziej rozpoznawalnymi symbolami Ameryki.
W I kw. tego roku chińscy inwestorzy przejęli Manhattan. Według raportu agencji Sotheby’s International Realty stanowią już 12 proc. zagranicznych inwestorów w tej dzielnicy, detronizując rosyjskich oligarchów, dotychczasowych liderów pod tym względem.
Największym wzięciem cieszą się domy i mieszkania w cenie od 1 do 5 mln dol. Agenci robią zakłady, czy wystawiony za 55 mln dol., zajmujący całe 81. piętro apartament w najmodniejszym nowojorskim drapaczu chmur zwanym One57 przy Central Parku – znajdzie się w chińskich rękach. Tańsze lokale w tym budynku, po ok. 20 mln dol. za trzy sypialnie z salonem, rozchodzą się wśród nich jak świeże bułeczki.
Ruch w interesach z Chińczykami już jest o 10 proc. wyższy niż w 2013 r. Na terenie USA pieniądze z Republiki Ludowej stanowią ok. 18 proc. wszystkich zagranicznych inwestycji w nieruchomości. Jeszcze 5 lat temu było to tylko 5 proc.
Reklama
Wykupywane są też domy i mieszkania w Los Angeles i San Francisco. – W ostatniej dekadzie bogaci Chińczycy stali się obrzydliwie bogaci. Pompują więc pieniądze w luksusowe rezydencje za granicą w ramach inwestycji. Zwłaszcza że metr kwadratowy na Manhattanie kosztuje ich o wiele mniej niż w centrum Hongkongu czy Szanghaju, gdzie mamy dziś do czynienia z ogromną bańką – mówi DGP Michael Pettis, ekspert ds. Chin, ekonomista i finansista wykładający na Uniwersytecie Pekińskim.
– W skali zachodniego świata USA wyglądają też na jedyny kraj, który zaczął wychodzić z recesji i ma względnie stabilną walutę oraz gospodarkę. No i aż 80 proc. chińskich bogaczy deklaruje plany wysłania dzieci na studia do prestiżowych amerykańskich szkół, np. na Uniwersytet Kolumbii w Nowym Jorku czy Uniwersytet Kalifornii w LA. Dzieciom potrzebne będą mieszkania. Wreszcie, choć świat za bardzo jeszcze o tym nie mówi, wśród chińskich bogaczy narasta panika, że Xi Jinping nie panuje nad bałaganem wśród partyjnych elit. Wysyłanie pieniędzy za granicę można porównać do ucieczki szczurów z tonącego statku – dodaje Michael Pettis.
Chińskich inwestorów z oczywistych przyczyn kochają amerykańscy pośrednicy sprzedaży i deweloperzy. Branża budowlano-mieszkaniowa wciąż znajduje się w USA w stanie zapaści i chińskie pieniądze bywają w wielu przypadkach jedynym katalizatorem interesów. W największym hrabstwie Kalifornii – San Bernardino – przybywa dziś nowych, luksusowych osiedli tylko dlatego, że aż 50 proc. nabywców mieszkań i domów to klienci z Chin.
Deweloper luksusowych rezydencji na osiedlu Lambert Ranch w Irvine (południowa Kalifornia) całą swoją ofertę kieruje dziś do Azjatów. Rezydencje wyposażone są w apartamenty z oddzielnym wejściem, bo Chińczycy mieszkają wielopokoleniowo. W kuchniach dominuje preferowany przez nich wystrój i sprzęty. Całe osiedle i poszczególne domy zaprojektowane są zgodnie z wytycznymi feng shui. No i żaden z nich nie ma cyfry 4 w adresie, bo ta uważana jest przez Chińczyków za pechową.
Zalew rynku przez chińskie pieniądze nie podoba się zwykłym obywatelom. I nie chodzi tylko o windowanie cen nieruchomości i wypychanie Amerykanów z ich własnych metropolii. Ani nawet o rozrastające się w tych metropoliach obszary pustostanów. Bo zagraniczni właściwie spędzają w swoich rezydencjach ledwie kilka dni w roku. W miasteczku Milan w stanie Michigan (60 km od Detroit) chińska grupa Sino-Michigan Properties LLC szykuje się do budowy pierwszego w USA w pełni funkcjonalnego chińskiego „miasta w mieście”, na razie o roboczej nazwie „China City”. Ma być ono odgrodzone od świata murem.
Michael Pettis jest jednak zdania, że Ameryka może na tym układzie wyjść o wiele lepiej, niż jej się w chwili obecnej wydaje. – Za jakiś czas w USA zjawią się rzesze chińskiej młodzieży, dla której bogaci rodzice kupują i szykują luksusowe amerykańskie gniazdka. Większość z nich zapewne już do Chin nie wróci, zostawiając swój talent, wykształcenie, a także rodzinne pieniądze w USA – konkluduje Michael Pettis.