Rzut oka na Ukrainę pokazuje, że i tutaj nic Rosji nie wychodzi. Ostatnie wieści z frontu w Zagłębiu Donieckim dowodzą, że siłom rządowym udało się podzielić tereny kontrolowane przez separatystów na dwie części. Priorytetem dla rebelii nie jest już autopromocja, ale przetrwanie. Tym można wyjaśnić wczorajszą zmianę na stanowisku premiera samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. Politologa Aleksandra Borodaja zastąpił gen. Władimir Antiufiejew, który przez 20 lat stał na czele bezpieki w separatystycznym Naddniestrzu.
Porażki w Donbasie są pochodną braku elit, na których Moskwa mogła się oprzeć. Na Krymie takie elity były, więc półwysep podporządkowano bez problemu. W Zagłębiu nie obeszło się zaś bez importowanych obywateli Rosji z doświadczeniem w służbach. Nawet im nie udało się jednak opanować – jak to określił Borodaj – „siemikomandirszcziny”, sytuacji, w której byle watażka czuje się bezkarnym bossem okolicy. Donieck może i nie lubi Kijowa, ale jeszcze bardziej nie lubi porwań dla okupu. I tak mocarstwowe plany Kremla rozbijają się o ambicje garstki anonimów chcących zarobić na tej wojnie kilka walizek z dolarami. Anonimów, którzy do spłaty Jukosu – przejętego w gruncie rzeczy podobną metodą – raczej się nie dorzucą.