Niestety takich zestawień u nas nie ma. Zrobili je za to Amerykanie. A konkretnie agencja Bloomberga, która przeanalizowała język używany podczas telekonferencji z udziałem menadżerów. Próbka obejmowała całą ostatnią dekadę. Bloombergowi wyszło (co jakoś szczególnie nie dziwi), że bluzganie mocno przybrało w czasie kryzysu (tak mniej więcej pięciokrotnie). I dopiero teraz wraca trochę do normy.

Jeszcze ciekawszy jest natomiast sam ranking przekleństw. I wynika z niego, że gdy liderzy amerykańskiego biznesu sięgają po słowa nieparlamentarne to jest nim najczęściej (77 proc. przypadków) „shit”. Czyli w dosłownym tłumaczeniu po prostu „gówno”. Choć dodać tu trzeba, że „shit” to jednak coś więcej. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że amerykańskie „shit” zawiera w sobie również polskie „cholera”. Czyli jest takim przekleństwem pierwszej potrzeby. Zdecydowanie jednak takim… łagodnym. I nieszczególnie bulwersującym.

>>> Santorski: Kultura folwarku przetrwała w polskich firmach

Drugie w rankingu (13 proc.) przekleństwo również specjalnie szokujące nie jest. No bo przecież „goddamn” to po prostu „przeklęty”. No, może co najwyżej „cholerny”. Ale na pewno nie mocniej. Na prawdziwe przekleństwo w rankingu Bloomberga trzeba więc czekać dopiero do pozycji numer trzy. Tu wreszcie pojawia się soczyste „fuck”. A wiec anglojęzyczny sposób na zasygnalizowanie tego wszystkiego, co chcą wyrazić Polacy mówiąc „ku**a” i „pier****ć”. „Fucków” jest jednak w prezentowanym zbiorze zaledwie mikre 6 proc. Stawkę zamyka „asshole” (2 proc.). Czyli dosłownie „dupek”. Niektórzy mogą się nawet upierać, że to trochę mocniejsze. I blisko mu nawet do naszego „chu*a”. Ale tu zdania są podzielone.

Tak czy inaczej po analizie rankingu Bloomberga można by odnieść wrażenie, że amerykańscy menadżerowie to istoty dość grzeczne. Co jest obrazem trochę niespójnym z tym, co niesie nam kultura popularna. Taki na przykład „Wilk z Wall Street”, czyli najnowszy film kultowego reżysera Martina Scorsese, którego akcja rozgrywa się w środowisku nowojorskiej elity finansowej lat 90. XX wieku. „Wilk…” pobił właśnie nieoficjalny rekord w ilości… „fucków”.

W filmie trwającym 180 minut to cieżkokalibrowe przekleństwo pojawia się aż 506 razy. A więc średnio prawie co… 20 sekund. Obraz Scorsese zdystansował w ten sposób wcześniejszego lidera zestawienia, a więc „Mordercze lato” Spike’a Lee (435 „fucków”). Ale może być i tak, że to Scorsese przesadził. W końcu on akurat lubi sobie pozwolić swoim bohaterom pobluzgać. Zwłaszcza w swoich gangsterskich klasykach „Kasyno” (422 „fucki”) i „Chłopcy z ferajny” (300).

>>> Czytaj też: Czy teraz Unia przestanie finansować Rosję? UE to wciąż dla Moskwy źródło tanich kredytów