Na początku były wyrazy współczucia. Bo ci, którym opowiedziałem o podwyżce uznali instynktownie, że tego właśnie od nich oczekuję. Pojawiły się wiec narzekania na miejsce, w którym się stołuję. Ta stołówka znana jest z takich tricków jak podawanie ceny ryb za 100 g w ten sposób, żeby konsument zorientował się o „nieporozumieniu” dopiero przy kasie.

Inni z kolei nawoływali, by w ogóle zmienić nawyki żywieniowe i przynosić do pracy kanapki. Wiadomo. Jeśli zrazi to wystarczająco wiele osób to spadnie popyt i restauracja jeszcze gorzko pożałuje swojej chciwości.

Ale mnie chodziło o coś innego. Nowa cena obiadu nie jest jeszcze tak wygórowana, żeby miała zrujnować kupującego. Zaintrygowało mnie jednak czy podwyżka ceny obiadu o 5,5 proc. pociągnęła za sobą podwyżkę płac. W końcu przychody firmy rosną, rośnie produktywność, więc z ekonomicznego punktu widzenia ruszyć się w górę powinny również pensje. Gdy jednak zagadnąłem o to panie wydające zupę z drugim i surówką szybko zrozumiałem, że palnąłem głupstwo. - Nie wzrosły – ucięła cierpko jedna z nich.

No to gdzie u diabła podziały się te pieniądze? Wiadomo, że nie skapują w dół do pracowników. Pewnie wiec wędrują w górę. Może firma przeznacza je na inwestycje. I planuje otwarcie nowej restauracji w innej części Warszawy. To jest jakaś opcja. I to nie taka zła. Inna możliwość to pokrycie rosnących kosztów. Ale przecież akurat mamy deflację i wiele cen stoi w miejscu. A nawet spada. Ale oczywiście jest możliwe że wzrosła, powiedzmy, cena najmu lokalu. I te 5,5 proc. przechwycił właściciel centrum handlowego, w którym restauracja oferuje swoje posiłki. W ostatecznym rozrachunku mógł się też po prostu zwiększyć zysk właściciela restauracji.

Reklama

Ale tu już spór rozkręca się na całego. No bo ktoś o poglądach bardziej liberalnych powie, że właściciele już sam najlepiej i najbardziej produktywnie te pieniądze wyda. Jednak popytowcy mogą go łatwo skontrować. Dowodząc, że gospodarka to NIE jest system naczyń połączonych. I ma znaczenie do kogo trafiają pieniądze. Bo jeśli powędrują do właściciela lokalu albo restauracji, to on je najpewniej odłoży. Na przykład na rynku finansowym. Bo jego potrzeby konsumpcyjne są już najprawdopodobniej zaspokojone.

Z tego punktu widzenia lepiej gdyby trafiły na sam dół. Czyli do pracowników. Bo to najbardziej ożywiłoby popyt. Wedle zasady „pracownicy wydają tyle ile zarobią, pracodawcy zarobią tyle, ile wydadzą (na pensje)”. Ale do tego w mojej restauracji potrzebne byłyby sprawne związki zawodowe albo układ zbiorowy stanowiący, że każda podwyżka cen pociąga za sobą podwyżkę płac. Co z drugiej strony mogłoby być świetnym uzasadnieniem dla podwyżek cen. Wedle zasady: gdyby nie te związki, to byłoby taniej.

Niezależnie od tego, kto ma w tym sporze rację, jedno jest pewne. Jutro też pójdę pewnie na ten sam obiad. Tylko droższy.

>>> Polecamy inny felieton Rafała Wosia "Mój rok z Twitterem"