Jak podaje resort edukacji, dzięki decyzji podjętej przez rząd rodzice zaoszczędzą na wydatkach szkolnych rocznie ponad 300 mln zł. Żyć, nie umierać. Tyle politycznego PR. Teraz prawda. Idea wyposażenia uczniów w podręczniki, których rodzice nie muszą kupować, jest słuszna. Zawsze to ulga w kosztownym rodzicielskim trudzie. Jednak program bezpłatnego podręcznika od początku jest wadliwy. Wielokrotnie pisaliśmy o kłopotach z książkami dla pierwszej klasy.

Dzisiaj okazuje się, że rząd nie uczy się na błędach, bo przy projekcie podręcznika gimnazjalnego znowu się gubi i myli. A do tego trudno mu te błędy nie tylko zrozumieć, ale nawet zauważyć. Limit wydatków, jaki będzie obowiązywał dyrekcje szkół, został ustawiony tak nisko, że trudno będzie wyposażyć uczniów w pomoce gwarantujące edukację na wysokim poziomie. Będzie tak: uczeń dostaje za darmo słaby tani podręcznik, ale chce dowiedzieć się więcej, prosi rodziców o inne książki. Ci kupują, bo zależy im, by dziecku nie ograniczać poznawczych pasji.

Wydają pieniądze, których w rządowym założeniu mieli nie wydawać, a dziecko nosi w plecaku dwie ciężkie książki – albo więcej. Czepiam się? Być może, ale jak długo można udawać, że wszystko jest w porządku. Nie jest. Ta reforma przypomina potworka, który nie wyrasta