Mniej efektowna, ale nie mniej pożyteczna niż działalność Jamesów Bondów w służbie Jej Królewskiej Mości czy – w swoim czasie – Władimirów Putinów na usługach KGB, jest praca białego wywiadu. Bez ryzyka i dużych pieniędzy mógł on jakiś czas temu np. ustalić, gdzie i w jakich dokładnie warunkach stacjonują najlepsze oddziały naszych sił specjalnych lub zamierzają się szkolić funkcjonariusze kontrwywiadu. Dane były bardziej precyzyjne niż te, którymi podczas operacji Geronimo dysponowali żołnierze Seal Team Six.

Zaspokoiłyby nawet ciekawość posłanki, która z przebiegłością Maty Hari próbowała ustalić ongiś układ pionowych korytarzy i dostępność toalet w budynku strategicznego wydawnictwa. O wszystkim doniósł agent o kryptonimie BIP. Taka jest cena przejrzystości w dysponowaniu pieniędzmi podatników, tj. procedury zamówień publicznych. Na podobnej zasadzie (analizując przetargi lub w innym trybie uzyskując dostęp do informacji publicznej) dowiadujemy się, ile i na co wydaje nasza armia. Ergo – na co nie wydaje, choć powinna. Trudno nie być pod wrażeniem (z wielu powodów, także historycznych) np. zakupów w RFN. Leopardy, choćby do remontu, to dobry nabytek – bo wprawdzie „czołgów ci u nas dostatek”, ale gorszych. Jeszcze gdyby było do nich dość odpowiedniej amunicji…

To, że pieniądze podatników zawsze należy wydawać rozsądnie, uczciwie i pod nadzorem, nie podlega dyskusji. Ale widać też, że sprawy się ślimaczą, a wielu rodzajów broni i wyposażenia naszej armii brakuje (drony, indywidualne systemy walki, obrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa itd.), nawet jeśli na rynku jest ich w bród, a i u siebie mamy ciekawe pomysły i projekty (jak te z portfela WB Electronics). Jasne jest, jaką cenę ma czas, gdy świat przestaje być bezpieczny – a przecież przestał. Marszałek (Sejmu) Sikorski stwierdził niedawno, że pilnie należy przyspieszyć wojskowe przetargi lub z nich zrezygnować. I to była chyba najciekawsza jego wypowiedź od bardzo dawna. Przechodzi bez echa, a nie powinna.