Wbrew pozorom państwa bankrutują dość często – sama Grecja od czasu utworzenia państwa w 1830 r. ogłaszała niewypłacalność już sześć razy, zaś po II wojnie światowej na całym świecie takich przypadków było 136. Choć ceną bankructwa jest utrata wiarygodności i odcięcie od rynków finansowych, okazuje się, że niewypłacalne państwa zaskakująco szybko wychodzą z problemów.

Nie najedziesz dłużnika

Państwo – podobnie jak przedsiębiorstwo – bankrutuje, gdy nie jest w stanie spłacić całości lub części zaciągniętych długów. Może ono oficjalnie poinformować o tym fakcie bądź po prostu przestać zwracać pieniądze. Najczęstsze przyczyny niewypłacalności to zaciąganie nadmiernych pożyczek, użytkowanie tych pieniędzy na cele nieprzynoszące dochodów, ich defraudacja, duży odpływ kapitału zagranicznego, rosnąca premia, której wierzyciele żądają za dalsze pożyczki, mniejsze od zakładanych dochody czy duży spadek wartości własnej waluty w stosunku do tej, w której zaciągnięte zostały pożyczki. Ale w przeciwieństwie do przedsiębiorstw bankrutujące państwa nie przestają istnieć, nie są przejmowane przez konkurencję ani komornika, ich majątek nie jest wyprzedawany, zaś władzy w nim nie obejmuje zarząd komisaryczny. I – jako że rząd sprawuje suwerenną władzę na danym terytorium, zatem nie może być do czegokolwiek zmuszony – od państwa znacznie trudniej odzyskać długi. W przeszłości bywały wprawdzie przypadki prób wyegzekwowania należności siłą – temu służyła np. brytyjska inwazja na Egipt w 1882 r. czy okupacja Haiti przez Stany Zjednoczone w 1915 r. – ale Karta Narodów Zjednoczonych zakazała użycia siły bądź groźby użycia siły wobec kraju dłużnika, poza tym taka groźba niewiele pomagała w sytuacji, gdy zadłużony kraj pieniędzy po prostu nie miał. Możliwe jest natomiast zajęcie zagranicznych aktywów niewypłacalnego państwa, choć częstszą praktyką jest rozpoczęcie negocjacji, których efektem jest zmiana terminu i warunków spłaty zobowiązań lub ich częściowe umorzenie. Efektem jest natychmiastowe zmniejszenie długu i odsetek od niego, ale dłużnik odczuwa też skutki uboczne. Po pierwsze, takie państwo traci wiarygodność kredytową, co oznacza, że przez pewien czas będzie miało problemy z pożyczaniem pieniędzy na rynku, zaś wierzyciele będą żądali wyższych odsetek. Po drugie, skutkami bankructwa mogą być kryzys bankowy, bo banki z danego kraju też część pożyczek muszą spisać na straty, oraz pogłębienie się kryzysu gospodarczego, bo inwestorzy się wycofują z niewiarygodnego kraju. Wreszcie warunkiem restrukturyzacji długu może być zmniejszenie deficytu budżetowego – np. poprzez wprowadzenie polityki oszczędnościowej, czego efektem jest ograniczenie zatrudnienia w sektorze budżetowym i świadczeń państwowych. Tych wszystkich efektów ubocznych doświadczyła Grecja w minionych latach.

Reklama

Podwójny upadek Argentyny

Bankructwo Grecji – właściwie drugie w czasie obecnego kryzysu, bo w ramach tzw. bailoutu już przecież umorzono jej część zadłużenia – jest największym w historii. Do czasu wybuchu kryzysu zadłużeniowego w tej mało chwalebnej sytuacji była Argentyna. Jej historia zresztą powinna być przestrogą dla Grecji, bo druga co do wielkości gospodarka Ameryki Południowej konsekwencje bankructwa z 2001 r. odczuwa do dziś.
Do upadku Argentyny przyczyniło się kilka czynników – nadmierne wydatki budżetowe przez całe lata 90., które skutkowały ogromnym wzrostem długu publicznego, wzrost kursu dolara, do którego argentyńskie peso było wcześniej przywiązane, mocno uderzył w eksport towarów rolnych i surowców, których ceny na światowych rynkach i tak już spadały, dewaluacja brazylijskiego reala w 1999 r. spowodowała, że to do tego kraju – kosztem Argentyny – zaczęły szerokim strumieniem płynąć zagraniczne inwestycje. W Argentynie to wszystko spowodowało głęboką recesję, zamieszki w kraju i chaos polityczny. Na początku grudnia 2001 r. MFW, od którego pożyczek był wówczas uzależniony rząd w Buenos Aires, odmówił wypłaty kolejnej wynoszącej 1,3 mld dol. transzy, uzasadniając to tym, że rząd nie dotrzymuje postanowień odnośnie do redukcji deficytu budżetowego. Rząd, wiedząc, że nie będzie w stanie zapłacić na początku stycznia odsetek od długu, ogłosił częściowe bankructwo, informując, że przestaje honorować własne obligacje na kwotę 83 mld dol., co stanowiło zdecydowaną większość ówczesnego długu publicznego tego kraju. Te 83 mld były zarazem mniej więcej jedną siódmą wszystkich pieniędzy pożyczonych krajom rozwijającym się.

Decyzja rządu spowodowała ucieczkę kapitału zagranicznego z Argentyny oraz wzrost bezrobocia i biedy, ale uwolnienie kursu peso i jego głęboki spadek, dzięki czemu argentyński eksport stał się bardzo konkurencyjny, a także sprzyjające warunki zewnętrzne spowodowały, że już w 2003 r. gospodarka szybko zaczęła się rozwijać.

Dwa lata później Argentyna zaczęła rozmowy z posiadaczami obligacji na temat restrukturyzacji długu. W pierwszej turze na wymianę ich na nowe papiery – o wartości 25–35 proc. starych i dłuższym terminie wykupu – zdecydowali się właściciele ponad trzech czwartych obligacji. Po następnej turze, w 2010 r., odsetek wymienionych obligacji wzrósł do 93 proc. Ale wciąż problemem jest pozostające 7 proc., których właściciele – w dużej mierze fundusze hedgingowe specjalnie je skupujące za niewielkie pieniądze – domagali się przed amerykańskimi sądem ich wykupu po nominalnej cenie. Chodziło o niewielką w stosunku do wcześniejszego bankructwa kwotę 4 mld dol., ale władze Argentyny obawiały się, że w przypadku wypłaty pełnej kwoty posiadaczom tych obligacji z takim samym żądaniem zwrócą się ci, z którymi zawarto umowy o restrukturyzacji długu. W tej sytuacji Buenos Aires latem zeszłego roku zdecydowało się na kolejne częściowe bankructwo.

>>> Czytaj też: Brak pracy dobija Grecję. Zobacz najnowsze dane o bezrobociu w Europie (INFOGRAFIKA)

Wojna, kryzys i ropa

Kraje Ameryki Łacińskiej mają na swoim koncie najwięcej upadłości, co nie znaczy, że spektakularne przypadki nie zdarzały się także w innych regionach świata. Trzy lata przed Argentyną niewypłacalność ogłosiła Rosja (jej PKB był wówczas mniejszy niż argentyński).

Przyczyny były podobne – sztywny kurs waluty oraz permanentny deficyt budżetowy. Do tego doszły duże koszty pierwszej wojny w Czeczenii, a gdy w 1997 r. wydawało się, że rosyjska gospodarka najgorsze ma już za sobą, uderzyły w nią dwa czynniki zewnętrzne – kryzys azjatycki, po którym rosyjski rubel stał się kolejną ofiarą ataku spekulacyjnego, i spadek cen ropy naftowej i metali nieżelaznych zapewniających Rosji dwie trzecie przychodów. Zaufanie inwestorów podkopały jeszcze fala strajków, kryzys polityczny, którego przejawem było niespodziewane zdymisjonowanie całego gabinetu Wiktora Czernomyrdina i niezdolność rządu do przeforsowania w Dumie niezbędnych reform. W efekcie popyt na rosyjskie obligacje – mimo bardzo wysokiej premii – spadł tak bardzo, że rząd nie był w stanie ich sprzedać i zrefinansować długu, zaś inwestorzy i zwykli Rosjanie, obawiając się dewaluacji rubla, uciekali od niego, powodując, że bank centralny, chcąc utrzymać kurs w ramach widełek, musiał przeznaczać na to coraz więcej pieniędzy.

W połowie sierpnia 1998 r. rosyjskie władze się poddały i upłynniły oraz zdewaluowały kurs rubla. A także ogłosiły częściowe bankructwo wewnętrzne, informując, że obligacje denominowane w rublach zostaną zrestrukturyzowane, i wprowadziły 90-dniowe moratorium na wypłatę przez banki komercyjne środków zagranicznym wierzycielom. Wartość niespłaconych obligacji szacowano na ok. 40 mld dol. Rosja niespodziewanie szybko otrząsnęła się ze skutków niewypłacalności, a głównym powodem tego był jeden z czynników, który wcześniej spowodował problemy – cena ropy naftowej. Od 1999 r. zaczęła ona iść szybko w górę, dzięki czemu Rosja wypracowała sobie dużą nadwyżkę w bilansie handlowym.

Islandzki wzorzec

Największym bankructwem w stosunku od rozmiaru gospodarki było to, którego doświadczyła Islandia w 2008 r., choć formalnie to nie rząd zbankrutował, lecz cały sektor bankowy na wyspie, a władze jedynie zbierają tego konsekwencje. Liberalizacja przepisów bankowych na początku XXI w. spowodowała, że cały sektor rozrósł się do ogromnych rozmiarów, oferując atrakcyjne oprocentowanie depozytów nie tylko Islandczykom, ale i klientom z zagranicy. Tuż przed upadkiem dług zewnętrzny Islandii, za który odpowiadały przede wszystkim banki, wynosił 50 mld dol. i siedmiokrotnie przewyższał PKB całego kraju, zaś aktywa trzech islandzkich banków (85 mld dol.) były 11 razy większe od rocznego PKB.

Gdy rozpoczynał się globalny kryzys, inwestorzy mieli coraz większe wątpliwości co do wypłacalności banków, co spowodowało gwałtowny spadek wartości korony, a banki miały kłopoty z refinansowaniem swojego długu. Ponieważ bank centralny nie był w stanie ich uratować przed bankructwem, tak jak to zrobiono w kilku innych państwach europejskich, rząd pozwolił im upaść, tworząc na ich miejsce nowe instytucje zarządzane przez państwo. Jednocześnie gwarantował depozyty – ale tylko rodzimym klientom. Prawie pół miliona ludzi spoza Islandii – głównie Brytyjczyków i Holendrów – którzy mieli w tamtejszych bankach ok. 6,7 mld euro, zostało na lodzie. Ich straty pokryły rządy Wielkiej Brytanii i Holandii, domagając się następnie od Islandii zwrotu tych pieniędzy. Ta jednak najpierw odmówiła, a później, gdy pod presją obu tych państw zgodziła się na porozumienie o spłacie długu, Islandczycy je odrzucili w referendum.
I w tym wypadku utrata wiarygodności międzynarodowej okazała się jednak krótkotrwała – już w połowie 2011 r. Islandia powróciła na rynek obligacji, a popyt na jej papiery dwukrotnie przewyższał podaż. Co więcej, jest ona wskazywana przez wielu ekonomistów, m.in. Paula Krugmana, jako modelowy przykład wyjścia z kryzysu finansowego.