Losy wniosku prezydenta Andrzeja Dudy o powołanie Adama Glapińskiego na drugą kadencję w fotelu prezesa Narodowego Banku Polskiego miały się rozstrzygnąć już po zamknięciu tego wydania Magazynu DGP. Czy znalazła się większość, która uznała, że Glapiński zasłużył na kolejne sześć lat kierowania NBP? Z punktu widzenia wyzwań, jakie stoją przed szefem banku centralnego, to bez znaczenia. Te – ktokolwiek byłby prezesem – pozostaną takie same. Najważniejsze będą: euro, kredyty hipoteczne, no i oczywiście inflacja.
Zacznijmy od tej ostatniej, bo to najbardziej palący problem. Przekroczyliśmy już 12 proc., a odliczanie trwa nadal. Czekają nas jeszcze dwa, trzy miesiące nagłówków o nowych rekordach, zanim inflacja zacznie spadać. Tylko dla porządku – to nie znaczy, że w drugiej połowie roku ceny zaczną się obniżać. Spadek inflacji znaczy tylko tyle, że poziom cen w gospodarce rośnie, ale wolniej.
Niemała część ekonomistów zwraca uwagę, że zjawisko, z którym mamy dziś do czynienia, to „putinflacja”. Podskoczyły głównie ceny paliw i surowców oraz żywności. Wszystko to ma mniej lub bardziej bezpośredni związek z działaniami lokatora Kremla, ze szczególnym uwzględnieniem najazdu na Ukrainę. Problem w tym, że paliwa i żywność to dwie kategorie, na które banki centralne – nie tylko nasz – nie mają właściwie żadnego wpływu. O tym, jakie są ceny benzyny, chleba lub kiełbasy, nie decyduje mniejsza czy większa presja popytowa, lecz to, co się dzieje z podażą. Mniej ropy trafia na rynek, to cena natychmiast idzie w górę. A banki centralne poprzez politykę pieniężną, czyli ruchy stopami procentowymi, mają wpływ na popyt. Droższy pieniądz to mniejsza chęć i możliwości wydawania pieniędzy. Ale nie na artykuły pierwszej potrzeby jak jedzenie.
CAŁY TEKST NA GAZETAPRAWNA.PL
Reklama