Przeliczmy podane wyżej kwoty (wyrażone w miejscowych walutach) na franki szwajcarskie:

  • Średnia pensja w Polsce to (gdy piszę te słowa): 1455 CHF
  • Średnia pensja na Węgrzech to: 1370 CHF
  • Średnia pensja w Turcji to: 920 CHF
  • Średnia pensja w Szwajcarii to: 6538 CHF

CIEKAWOSTKA: choć w dwóch pierwszych krajach podwyżki płac są dwucyfrowe, a w trzecim nawet trzycyfrowe (!), to w przeliczeniu na franki szwajcarskie (oraz dolary i euro) średnie płace… maleją. Dzieje się tak, ponieważ wspaniałe narodowe waluty: złoty, forint i lira, słabną w stosunku do franka, dolara i euro. Jeśli frank znów zbliży się w okolice 5 zł, to nasza średnia płaca zmaleje do 1400 CHF.

Reklama

Kto zarabia w Polsce ponad 7 tysięcy (złotych)

Zawsze, kiedy GUS opublikuje dane o przeciętnym wynagrodzeniu i media o tym napiszą, podnosi się rwetes pod hasłem: „A któż tyle zarabia!”. Odpowiedź jest, wbrew pozorom, bardzo prosta: mniej więcej jedna trzecia pracowników sektora przedsiębiorstw zatrudniających powyżej 9 osób zarabia ową aktualną średnią lub więcej. Reszta – czyli zdecydowana większość - wyciąga mniej. W mikrofirmach, w których zarobki badane są przez GUS co dwa lata, średnia jest zazwyczaj o ok. 20 procent niższa. Nie jest przy tym tajemnicą, że wielu mikroprzedsiębiorców bazuje dziś co do zasady na płacy minimalnej (plus ewentualnie coś pod stołem).

Kiedy więc dowiadujemy się, że w takim np. Krakowie średnia płaca w sektorze przedsiębiorstw wynosi 10 tys. zł, to tak naprawdę nie dowiadujemy się niczego. Faktycznie bowiem zbliżone lub wyższe zarobki ma około jednej piątej zatrudnionych – i są to w przytłaczającej większości specjaliści z globalnych centrów obsługi biznesu. Matematycznie wygląda to tak, że 3 informatyków zarabia po 20 tys. zł, a sześcioro pracowników spoza sektora GBS – po 5 tysięcy. Co daje średnią 10 tys.

W skali całego kraju średnią w sektorze przedsiębiorstw i całej gospodarce podbijają trzy grupy:

  • Pracownicy firm należących do kapitału zagranicznego (w tym globalnych firm technologicznych w kilku wielkich miastach, przede wszystkim w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku - w sumie jest ich ponad 400 tys.); obce firmy płacą Polkom i Polakom statystycznie o 30 procent więcej od rodzimych;
  • Pracownicy przedsiębiorstw kontrolowanych przez państwo, zajmujących pozycję uprzywilejowaną (by nie rzec: monopolistyczną) – wydobywczych, energetycznych, paliwowych oraz Lasów Państwowych; koszty wynagrodzeń w kopalniach węgla kamiennego wzrosły w rok o… 36 proc., a leśnicy otrzymują m.in. rekompensaty antyinflacyjne oraz szereg świadczeń niepieniężnych;
  • Wybrani specjaliści na czele z informatykami; a średnia w sektorze GBS to 20 tys. zł.

Większość pozostałych pracowników w Polsce wyciąga miesięcznie ok. 5 tys. zł (czyli 1.041 CHF) brutto lub mniej. W mikrofirmach (zatrudniających do 9 osób) jest to raczej 4 - 4,5 tys. zł.

Dołożę do tego świeżą „ciekawostkę”. Bank Żywności w Krakowie, czyli pierwszym polskim mieście, w którym przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw przekroczyło (wiosną tego roku) 10 tysięcy złotych brutto, przeprowadził właśnie badanie sytuacji TYSIĘCY osób korzystających z bezpłatnej pomocy żywnościowej. Oto główne wnioski:

  • W ciągu ostatniego roku pogorszyła się sytuacja ekonomiczna 78 proc. badanych;
  • Przez inflację sześć na dziesięć osób musi się zapożyczać, żeby samodzielnie kupić jedzenie;
  • Tylko co czwarta osoba może sobie codziennie pozwolić na zjedzenie ciepłego posiłku do syta...

Prawa nauki i szamani „nowej ekonomii”

No, ale przecież już wkrótce dobra władza w Polsce, na Węgrzech i w Turcji znów podniesie obywatelom zarobki. W Polsce za niespełna trzy miesiące płaca minimalna skoczy z 3.600 do 4.242 zł brutto! Dzięki górnikom, energetykom i naftowcom i innym odważnym grupom, które standardowo upomną się o „swoje”, średnia płaca krajowa powinna wtedy mocno przebić 8.000 zł.

A wszystko to przy (że zacytuję NBP) „dynamicznie spadającej inflacji”, bo jednocześnie dobra władza mrozi ceny prądu, gazu, węgla, ogrzewania, paliw, a nawet żywności (nie biorąc od nas ani grosza VAT). Czyli znów się odkujemy. Pokażemy tym Szwajcarom - a jeszcze bardziej Niemcom - że wcale nie jesteśmy gorsi. Ta podwyżka nam się po prostu należy!

Oczywiście, kpię. I zarazem drżę. Bo Turcy już odczuwają skutki bliźniaczej „niekonwencjonalnej ekonomii” Erdogana i są na dokładnie tej samej drodze ku powszechnemu dobrobytowi, co – dajmy na to - Wenezuelczycy, Sudańczycy, Syryjczycy i Zimbabweńczycy. W ostatnich tygodniach ustępowali miejsca właściwie jeszcze tylko Argentyńczykom (inflacja 113 proc. i napady na sklepy), ale właśnie nadrobili dystans. Inflacja nad Bosforem, która w pierwszej połowie 2023 r. spadła z 85 do 38 proc. (przede wszystkim z uwagi na tzw. efekt wysokiej bazy), w lipcu znów wystrzeliła, by we wrześniu przebić poziom 61,5 proc. Tylko w ciągu jednego miesiąca ceny konsumpcyjne (CPI) w Turcji wzrosły o 4,75 proc., czyli bardziej niż w strefie euro przez okrągły rok, a w Szwajcarii przez niemal dwa lata.

Skąd to się wzięło? W zgodnej opinii ekonomistów, co ciekawe – także zdecydowanej większości tureckich, jest to skutek owej „niekonwencjonalnej ekonomii”, czyli szeregu posunięć, które ekonomiści od zawsze nazywają destrukcyjnymi dla gospodarki i zarazem proiflacyjnymi.

Wymienię je – dla porządku - w punktach:

1. Sprzeczne ze wszystkimi podręcznikami ekonomii i praktyką 99 proc. banków centralnych globu obniżanie stóp procentowych w realiach wysokiej i nieopanowanej inflacji. Im tańszy pieniądz i im szybciej traci wartość, tym chętniej ludzie sięgają po pożyczki i kredyty, i jeszcze szybciej konsumują, co nakręca spiralę inflacji: tureckiemu bankowi centralnemu „udało się” wykręcić 85 proc.

2. Przejęcie kontroli przez państwo (partię rządzącą) nad kluczowymi sektorami gospodarki i praktyczna utrata kontroli nad kosztami funkcjonowania tych przedsiębiorstw z powodu festiwalu populistycznych obietnic, które trzeba spełnić dla świętego spokoju związkowców i głodnych partyjnych współtowarzyszy.

3. Próba regulowania cen „strategicznych produktów” przez rząd. To się może udać jedynie na krótką metę, albowiem sztuczne – antyrynkowe – obniżki cen powodują skokowy wzrost popytu i w efekcie deficyt towarów. Potem ceny rosną skokowo, zwłaszcza że pojawia się tzw. drugi obieg, a jednocześnie (patrz pkt. 2) nieprzytomnie rosną koszty u kontrolowanych przez państwo wytwórców i dystrybutorów paliw, surowców, energii. Notabene przećwiczyli to już bratankowie Węgrzy, kiedy kontrolowany przez rząd koncern paliwowy zamroził na czas wyborów ceny benzyny, a już miesiąc po wyborach ceny wzrosły o 10 proc., zaś po kolejnych pięciu miesiącach o… jedną trzecią (!). Hmmm, wielu z Was zastanawia się pewnie, dlaczego ja tu piszę o Węgrzech...

4. Podnoszenie płacy minimalnej niezależnie od poziomu produktywności gospodarki. Produktywność Turków (podobnie jak polskich górników i energetyków) faktycznie rażąco spada, a ich płace rosną; jednak zgodnie z prawem ekonomii, mogą rosnąć jedynie nominalnie, a nie realnie, gdyż za tym wzrostem nie kryje się żadna ekonomiczna wartość; to całkowicie pusty pieniądz, wart ostatecznie mniej niż papier, na którym się go drukuje.

5. Pożyczanie przez rząd (państwo) coraz większych pieniędzy, by spełnić całą masę populistycznych obietnic, a zwłaszcza, poprzez rozbuchane transfery socjalne, opłacić najbardziej nieproduktywne grupy społeczne – gdyż to one są wyborczą bazą populistów na całym świecie. WAŻNE: zwykle populiści zaczynają pożyczać pieniądze relatywnie tanio, bo na ogół dziedziczą po poprzednikach nieźle poukładaną gospodarkę z niskimi stopami procentowymi. Z czasem jednak zadłużenie – nawet mimo dobrej koniunktury gospodarczej – rośnie. Aby to ukryć, większość klientystycznych rządów tworzy tzw. fundusze celowe, prorozwojowe itp., relokując tam lwią część zobowiązań. Ostatecznie nadchodzi jednak czas zapłaty. Bolesny! Np. jeśli rząd wyemitował obligacje, czyli pożyczył od ludzi (w tym szarych obywateli), firm, funduszy, banków grube miliardy w zamian za odsetki równe inflacji plus kilka procent premii, to przy inflacji sięgającej 85 proc. trzeba będzie ludziom zapłacić 85 proc. plus tę obiecaną premię. Oznacza to spłatę dwa razy wyższej kwoty, niż się pożyczyło!

Turcja znalazła się właśnie w tej samej bolesnej fazie, w którą wcześniej weszły Wenezuela, Argentyna czy Zimbabwe. Węgry są o krok za Turcją, a Polska jakiś czas temu ruszyła w pogoń za „liderami niekonwencjonalnej ekonomii”.

Kilka pytań do tych, którzy wykrzyknęli w tym miejscu, że „przecież inflacja nam spada”.

  • Czy aby nie zawdzięczamy tego „najtańszej na świecie” (poza Wenezuelą) benzynie i obniżonej „przypadkowo” o 12 procent (dla gospodarstw domowych) cenie prądu?
  • Kto dziś postawi 1000 złotych na to, że za sześć miesięcy E95 kosztować będzie niecałe 6 złotych?
  • Kto się założy o milion forintów, że prąd z polskiego węgla (dwa razy droższego niż ten dostępny w portach ARA) będzie konkurencyjny cenowo w Europie mimo dramatycznego wzrostu kosztów w państwowych spółkach paliwowo-energetycznych?
  • Kto zaryzykuje 10000 lir tureckich twierdząc, że podwyżka płacy minimalnej w styczniu nie wpłynie na koszty przedsiębiorców i nie spowoduje wzrostu cen towarów i usług?

A tymczasem…

Turcja przeprasza się z ekonomią?

Erdogan po wyborczym triumfie najwyraźniej doszedł do podzielanego przez większość ekonomistów wniosku, że ekonomia różni się od niekonwencjonalnej ekonomii mniej więcej tym, czym krzesło od krzesła elektrycznego – i na widok przyspieszającej inflacji wyrzucił eksperymentującego z prawidłami nauki (a tak naprawdę uległego wobec doraźnych potrzeb władzy wykonawczej, czyli Erdogana….) prezesa banku centralnego. Polityka nowej szefowej banku Turcji jest całkowitym przeciwieństwem dotychczasowej: polega na ostrych podwyżkach stóp procentowych. Jeszcze kwartał temu stopa referencyjna wynosiła 8,5 proc., a teraz – 30 procent.

Równocześnie zwycięski „dobry rząd” próbuje ratować - zrujnowane transferami do nieproduktywnych grup - finanse publiczne, nakładając na obywateli kolejne drakońskie podatki. Akcyza na benzynę i diesla wzrosła dwukrotnie, a na gaz ziemny – o 224 proc. Efekt jest łatwy do przewidzenia: rosną ceny nośników energii, co z kolei podbija koszty (i ceny) wszystkich towarów i usług… I „przeciętny obywatel”, „suweren tradycjonalista”, „wyborca patriotycznej prawicy” odczuwa nagle na swoich czterech literach, że NAPRAWDĘ NIE MA DARMOWYCH LUNCHÓW. Są co najwyżej odroczone płatności, za które rządy populistów każą mu dopłacić lichwiarski procent.

Tylko skrajną ekonomiczną ignorancją mas i cyniczną manipulacją części żądnych władzy elit można wytłumaczyć fakt, że mimo jakże czytelnej historycznej nauczki udzielonej krajom i społeczeństwom przez ekonomię, politycy w różnych krajach co rusz nie wahają się podejmować prób zawieszenia opisanych naukowo i dowiedzionych empirycznie praw. Jak się rzekło, skutki są zawsze i wszędzie takie same. Praw ekonomii nie udało się zawiesić ani rzeszy europejskich autorytarystów z pierwszej połowy XX wieku, ani dyktatorom i populistom w Ameryce Łacińskiej, Afryce i Azji w kolejnych dekadach.

Ilu z Was, polskich wyborców, wciąż wierzy, że uda się nam?

Obyśmy nie zostali „milionerami”

W tym miejscu przestaję kpić, a głównie drżę. Drżę za sprawą dojmującego wrażenia deja vu i przebolesnej autopsji. Bo ja już kiedyś, jak część Szanownych Czytelników, obserwowałem bezradnie, jak politycy próbują zawieszać prawa ekonomii, a potem odczułem tego skutki, czyli - między innymi – zostałem milionerem. Milionerem - żebrakiem.

Zaczęło się jeszcze na studiach, gdy stypendium przelane na moje konto przez ministra edukacji narodowej opiewało na zawrotną kwotę 1,1 mln zł. Jak się wkrótce okazało (na zakupach), była to równowartość 36 sztuk pampersów. Ale tydzień później – już tylko 32 sztuk. W lutym 1990 r. roczna inflacja w Polsce wyniosła bowiem 1183,1 proc. Z żywą gotówką trzeba było biegać szybko.

Mogłem się jedynie pocieszać, że nie muszę śmigać jak Węgrzy w 1946 r. – MIESIĘCZNA inflacja wyniosła u nich wówczas rekordowe 41,9 biliarda procent, co oznacza, że ceny w sklepach podwajały się średnio co 15 godzin, a okresowo nawet co osiem... Ponieważ w trakcie trwania pracowniczej dniówki wypłata traciła połowę siły nabywczej, ludzie (dosłownie) wybiegali z roboty wprost do sklepów – by kupić cokolwiek trwałego lub przydatnego. Niestety, im szybciej zasuwali, tym bardziej wszystko drożało. A im intensywniej domagali się podwyżek wynagrodzeń i rekompensat, tym szybciej pieniądz tracił wartość.

Jeśli kraj wpada w hiperinflację, to niejako „z natury” wszyscy zostają milionerami, potem miliarderami, tryliarderami itd. Bank Węgier wyemitował banknot o nominale 100 000 000 000 000 000 000, czyli stu trylionów pengő. Przy wymianie na nową walutę – forinta – obowiązywał przelicznik 1 do 400 kwadryliardów pengő – bratankowie pozbyli się w ten sposób 29 zer. Notabene większość ekonomistów uważa dziś, że powojenna hiperinflacja na Węgrzech została celowo wywołana przez komunistów, by pozbawić majątku i tym samym zniszczyć tamtejszą klasę średnią, a następnie zbudować nowy system na klasie ludowej i wywodzących się z niej (a ściślej: wywiedzionych)nowych elitach…

Forint przetrwał do dziś – węgierskie elity władzy stanowczo odrzuciły euro, dzięki czemu… mogą drukować tyle pieniędzy, ile im się podoba. Efekty? 20 lat temu, gdy my staliśmy się milionerami o dramatycznie słabej (ale jednak wtedy rosnącej) sile nabywczej, minimalna płaca na Węgrzech wynosiła 10 tys. forintów (średnia 20 tys.). Dziś wynosi 282 tys. forintów (średnia 550 tys.). Węgierska inflacja pozostaje najwyższa w Unii – na początku roku przekraczała 25 proc., a w czerwcu – 20 proc., by w lipcu spaść do 17,6, a w sierpniu do 16,4 (przy celu inflacyjnym banku centralnego – 3 proc.), przy czym najsilniej, bo o jedną trzecią, zdrożały prąd, paliwa i źródła energii, a na drugim miejscu (o jedną piątą) żywność.W takim tempie jeszcze przed końcem obecnej kadencji Orbana statystyczny Węgier będzie zarabiał ponad milion forintów miesięcznie.

Tyle że ten milion będzie wart realnie mniej niż dzisiaj pół miliona.

Polską hiperinflację z początku lat 90. XX wieku udało się zdusić przy pomocy żelaznych narzędzi i mechanizmów ekonomii zastosowanych przez Leszka Balcerowicza. Zastanawiająco podobnych do tych, jakie ekspercki rząd Władysława Grabskiego przeforsował – wbrew krzykowi ówczesnych populistów - w roku 1923; przypomnijmy, że po odzyskaniu przez Polskę niepodległości inflacja przekraczała 400 procent rocznie. Wszelkie alternatywne działania – niezależnie od szerokości geograficznej – zawsze zawodziły, powodując jeszcze większą szkodę. Politycy przekonani wcześniej, że potrafią zawiesić prawa ekonomii, wpadli w trwogę. A jak trwoga, to do ekonomistów.

Tylko (jeszcze) nie w dzisiejszej Polsce. My, w roku 2023, jesteśmy nadal w fazie ekonomii alternatywnej. Takiej z serialu „Alternatywy 4”.