"Granice to te miejsca, w których zaczynają się wojny” – skonstatował niegdyś Primo Levi. Z jednej strony stanowią one bariery, które nie pozwalają nam na swobodną ekspansję i rozwój, ale z drugiej – chronią nas przed zagrożeniem z zewnątrz. Ten konfliktogenny potencjał podkreśla nawet Europejska karta regionów granicznych i transgranicznych, uchwalona 40 lat temu przez Radę Europy, która w preambule nazywa granice „bliznami historii”. Hastings Donnan i Thomas M. Wilson, badacze z Queen’s University of Belfast, pisali, że odzwierciedlają one „niewidzialne podziały między narodami i ludami (…) i przez to wywierają ogromny wpływ na to, co ludzie myślą i robią oraz określają te myśli i działania. Gdyby nie istniały granice, czy to fizyczne, czy symboliczne, nie mógłby istnieć nacjonalizm; lecz i granice państwowe nie mogłyby istnieć bez nacjonalizmu”.
Wbrew pozorom granice państw – takie, jakie znaliśmy w Europie od zarania integracji politycznej naszego kontynentu – są wynalazkiem stosunkowo nowym. Przez stulecia istniały bardziej jako umowny „limes” czy „strefa buforowa” niż jako precyzyjnie wytyczone i strzeżone linie w terenie. W miarę powstawania i konsolidacji nowoczesnych państw narodowych, a także zwiększania się ich możliwości technicznych, rządy starały się nadać granicom realność. A w ich obrębie sprawować coraz efektywniejszą suwerenność. Przy okazji ową suwerenność zaczęto pojmować jako monopol władzy politycznej, ekonomicznej i niekiedy także ideologiczno-informacyjnej kosztem podmiotów innych niż państwo.

Nowe wraca

Tradycyjne pojęcie granicy zrodziło się przede wszystkim z jej funkcji obronnej. Postrzegano ją jako potencjalną linię frontu. Jak pisał Radosław Zenderowski, politolog specjalizujący się w problematyce środkowoeuropejskiej, cechą dobrej granicy była tzw. trudność przejścia. Jej uszczelnianiu często towarzyszyły akcje niszczenia okolicznych osiedli, bez oglądania się na interesy lokalnych wspólnot. Zdaniem Zenderowskiego nowoczesne granice państwowe – w Europie i nie tylko – stały się więc swoistymi „pomnikami krzywdy” – zwłaszcza tam, gdzie doprowadziły do rozbicia rodzin czy skonfliktowania wieloetnicznych społeczności. Na to samo niejednokrotnie zwracał uwagę światowej sławy brytyjski historyk wojskowości i specjalista od studiów strategicznych Michael Howard.
Wraz z rozwojem nowożytnego państwa narodowego nastała istotna zmiana kierunku i zasięgu specyficznych lojalności „publicznych”. Wewnętrzny krąg (lojalność wobec pana feudalnego, cechu, rodu) rozszerzył się; krąg zewnętrzny (wobec uniwersalnych władztw papieża i cesarza) – skurczył. Spotkanie zaszło właśnie na poziomie państwa narodowego i na długie dekady ukształtowało świadomość polityczną kolejnych pokoleń. Dziś nie za bardzo umiemy sobie wyobrazić, że można inaczej. Kiedyś było to logiczne i uzasadnione: ludziom wyrywanym przez rodzący się kapitalizm z oswojonego świata rodzimej wsi trzeba było dać nową, cementującą i uniwersalną tożsamość.
Obecnie zachodzą procesy odwrotne: znów coraz częściej identyfikujemy się ze wspólnotą lokalną, grupą hobbystyczną (kibice!), firmą, korporacją profesjonalną czy mniejszością seksualną. Często również z grupą etniczną, ale już niekoniecznie wiążemy to z państwem (zwłaszcza w przypadku narodów podzielonych państwowo lub funkcjonujących w ramach państwa uznawanego za obce). Z drugiej strony w wielu kręgach narasta oddolna skłonność do akceptowania „nowego cesarstwa”, ku jakiemu zdążać się zdaje Unia Europejska (choć co do wewnętrznej organizacji owego „cesarstwa” nie ma zgody). Struktura współczesnej społeczności międzynarodowej tworzy się więc na zasadzie funkcjonalnej dyferencjacji. Hedley Bull, jeden z tytanów nauki o stosunkach międzynarodowych, w swej fundamentalnej pracy „The Anarchical Society: A Study of Order in World Politics” nazwał ów rodzący się system i metodę jego analizy neomediewializmem, odwołując się do systemu średniowiecza, w którym „żaden władca ani państwo nie było suwerenne w sensie posiadania zwierzchnictwa nad określonym terytorium”.
Ów brak realnego zwierzchnictwa nad określonym terytorium to także zakwestionowanie sensu istnienia nowoczesnej granicy. To zaproszenie do przejścia ku granicom ponowoczesnym – z nadzieją, że znów, jak w średniowieczu, będą one raczej pomostem (do innych kultur, innych władztw, innych zasobów) niż szlabanem, zza którego wyzierają lufy karabinów. Aby ta kusząca wizja mogła zaistnieć w rzeczywistości, potrzebna jest jednak fundamentalna zmiana na kilku poziomach: od prawnoinstytucjonalnego po psychologiczny. Pora dostrzec i zinternalizować zmiany, jakie postnowoczesność i globalizacja niosą zarówno dla nas, jak i dla politycznej roli terytorium.

Mosty, nie mury

Znaczna część życia społecznego przenoszona jest obecnie do transnarodowej („postsuwerennej”) przestrzeni społecznej, np. do cyberprzestrzeni. Kluczowe zagrożenia – od nowych wirusów, po katastrofy naturalne, terroryzm i przestępczość zorganizowaną – niewiele sobie robią z granic państwowych i kilometrów. Wbrew wyznawcom zwulgaryzowanej „geopolityki” następuje więc swoisty koniec geografii, a z nieco mniejszą emfazą – deterytorializacja polityki.
Parag Khanna, politolog amerykański hinduskiego pochodzenia, zdobył rozgłos, propagując koncepcje „postmodernistycznego średniowiecza” (stanowiące twórcze rozwinięcie myśli Bulla) i „geotechnologii”. W swojej najbardziej znanej pracy „Connectography. Mapping the Future of Global Civilization” zwrócił uwagę na spadek roli tradycyjnie pojętych granic, a wzrost znaczenia symbolicznych i realnych mostów. Odnotował też, że w warunkach hiperglobalizacji neoplemienność nierzadko zastępuje nam identyfikacje narodowe, a potencjalne konflikty, współkształtujące nowy świat, dotyczyć będą nie tyle starych murów granicznych i ziemi, ile kontroli nad połączeniami lądowymi i morskimi oraz wirtualnymi, w tym infrastrukturalnymi. Od ochrony fizycznych granic ważniejsze staje się – zdaniem Khanny – efektywne panowanie nad łańcuchami dostaw i kanałami komunikacji. To będzie wyznacznik nowej potęgi.
Terytorium – w sensie geograficzno-fizycznym – przestaje mieć znaczenie, jakie przypisywano mu w nieodległej przeszłości. Kiedyś było ono zasadniczym elementem siły. To o terytorium toczono wojny, a realne panowanie nad nim oznaczało dostęp do związanych z nim zasobów (np. surowców naturalnych, fabryk, siły roboczej, fortyfikacji). Był to fundament siły i bezpieczeństwa państwa.
Procesy technologiczne i ekonomiczne unieważniają tę zasadę. Obecnie można w pełni lub przynajmniej w znacznym stopniu korzystać ze złóż, potencjału przemysłowego i zasobów ludzkich zlokalizowanych na cudzym (przynajmniej formalnie) terytorium. Nie zawsze trzeba więc toczyć wojny o przebieg granic. Wystarczy inwestować po drugiej stronie, a w razie potrzeby – oddziaływać na obce władze (mniej lub bardziej legalnymi metodami) w celu ochrony swoich strategicznych interesów, związanych z efektywnym wykorzystaniem zasobów.
*Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji