Twierdząc w 2019 r. to, że „do 2022 r. Rosja wywoła wojnę w Europie lub na Bliskim Wschodzie”, zyskał pan reputację „proroka geopolitycznego”. Na jakie wydarzenia będą skierowane oczy świata w 2024 r.?

Staram się raczej uciekać od sformułowań typu „prorok”. Moje prognozy opieram o konkretne dane lub założenia, które potrafię uzasadnić. Trudno jest przewidzieć wydarzenia o największej wadze dla świata i to w konkretnym roku. Osobiście analizuję postępy konkretnych geopolitycznych procesów. Rzadko kiedy istnieją obiektywne przesłanki do tego by stwierdzić, czy i kiedy te procesy doprowadzą nas do spodziewanego rezultatu. Przecież jednego roku sprawy mogą podążać w jednym kierunku, a w innym roku może wydarzyć się coś, co obserwowaną tendencję zupełnie odwróci. Tak więc poszukiwanie determinizmu prowadzi na manowce i należy o tym pamiętać. Należy mieć także świadomość, że moje prognozy mogą przestać się sprawdzać - co przyjąłbym z ulgą.

Reklama

Gdybym miał wskazać na kluczowe dla świata tendencje, które mogą – choć nie muszą – przynieść światu znaczące wydarzenia akurat w 2024 r. to z pewnością zwróciłbym uwagę na to, co będzie się działo na półwyspie koreańskim, na Bliskim Wschodzie, a także w centralnej części Azji. W Afganistanie i Pakistanie.

Dlaczego akurat tam?

Między Stanami Zjednoczonymi a Chinami musi w ostatecznym rozrachunku dojść do porozumienia. Uzasadniałem ten punkt widzenia wielokrotnie, między innymi w książce: „Trzecia Dekada. Świat dziś i za 10 lat”. 1 są znacznie bardziej zależne od czynników zewnętrznych niż Rosja. Importują surowce energetyczne i prowadzą eksport głównie za pośrednictwem szlaków morskich. Są więc podatne na presję USA, w odróżnieniu od Rosji. Jednak Chińczycy również starają i będą się starali nadal wywierać presję na Stany. Nie mogą jednak od tak zaatakować Tajwanu, bowiem chińska gospodarka na drugi dzień załamałaby się pod wpływem sankcji. To co władze z Pekinu mogą zrobić – a co byłoby również korzystne dla Rosji – to wykorzystać Kim Dzong Una do szantażowania Japonii i Korei Południowej. Groźby względem sojuszników Waszyngtonu byłyby elementem nacisku politycznego z jednej strony, a z drugiej nie mogłyby skutkować reperkusjami wymierzonymi w same Chiny.

Czytaj także: Świadczenie wspierające. Jak wgląda ocena poziomu potrzeby wsparcia? [PYTANIA]

Dlatego uważam, że chińsko-amerykańska rywalizacja zogniskuje się na Półwyspie Koreańskim. I działania Kim Dzong Una mogą doprowadzić do ostrej reakcji USA, co z kolei będzie groziło zaprzęgnięciem w ewentualny konflikt również Chin. To jest ta szachownica, na której Chińczycy będą starali się wygrać pozycję negocjacyjną z USA. Presja na Tajwan będzie oczywiście kontynuowana, ale ryzyko inwazji uważam za znikome.

Z powyższego wynika, że ewentualne porozumienie na linii Waszyngton – Pekin zrodzi się raczej w wyniku wielkiego napięcia grożącego konfliktem, niżeli z długotrwałych i spokojnie prowadzonych zabiegów dyplomatycznych. Ryzyko wybuchu wielkiej wojny i świadomość jej skutków będą najlepszymi motywatorami do osiągnięcia kompromisu.

Zostawmy daleki wschód i spójrzmy co się będzie działo na Bliskim Wschodzie?

Izrael dopiero rozpoczął swoją wojnę i nie ograniczy się ona jedynie do Strefy Gazy. Izraelskie władze są przekonane, że otrzymały od losu (a konkretnie od Hamasu) okazję do rozprawienia się ze swoimi wrogami raz na zawsze. To oznacza, że po spacyfikowaniu Strefy Gazy można spodziewać się inwazji na Liban, której celem miałoby być zniszczenie Hezbollahu. W perspektywie długoterminowej, po zrealizowaniu obu tych celów, spodziewałbym się poszukiwania możliwości rozprawienia się z Iranem. Do czego Izrael potrzebowałby amerykańskiego sojusznika.

Działania Izraela niestety mogą mieć bardzo negatywny wpływ na sytuację na Bliskim Wschodzie. Wzrośnie ryzyko ponownej destabilizacji Syrii, co z kolei może wpłynąć na odrodzenie się wpływów i siły radykalnych ugrupowań islamistycznych. Jeśli wojna domowa w Syrii rozgorzeje na nowo, zagrożony będzie także Irak. Tak więc scenariusz z 2014 roku – kiedy to ISIS prowadziło z sukcesem szybką ekspansję – mógłby się powtórzyć. Wszystko to byłoby szalenie niebezpieczne dla całej Europy. W tym dla Polski. Gdyby chaos rozlał się również w okolice Zatoki Perskiej lub, co gorsza, Kanału Sueskiego, wówczas zagrożone byłyby dostawy gazu i ropy na Stary Kontynent. Co w obliczu sankcjonowania importu z Rosji mogłoby się okazać katastrofą. Tak więc należy pamiętać o tym, że Moskwa za każdym razem, gdy dostrzeże jakieś ognisko zapalne na Bliskim Wschodzie, nie omieszka tam dolać własnej oliwy.

Wreszcie z wielkim niepokojem należy obserwować sytuację w Pakistanie.

Dlaczego?

Jest to jedynie muzułmańskie mocarstwo atomowe, którego wewnętrzna stabilność wydaje się wisieć na włosku. Kryzys gospodarczy, brak zaufania do władz po obaleniu premiera Imrama Khana, wiele wewnętrznych napięć społecznych, a także czynniki zewnętrzne mogą doprowadzić kraj do wielkiego chaosu. W takich warunkach poklask zyskują radykałowie, co w przypadku Pakistanu mogłoby przynieść opłakane skutki. Wydaje się, że pakistańska armia – która zawsze posiadała w kraju silną pozycję – zaczyna tracić kontrolę nad sytuacją i społeczeństwem. A przecież jej zadaniem jest jeszcze neutralizowanie zagrożenia ze strony Indii, a także walka z talibami z Afganistanu. W przypadku Indii działa z pewnością odstraszanie w postaci broni jądrowej. Jednak przeciwko talibom tego rodzaju straszak nie zadziała, bowiem ich metody walki są zupełnie inne. Zamachy terrorystyczne, organizowanie radykalnych grup islamistycznych, wykorzystywanie napięć społecznych. Talibowie mogą prowadzić wojnę w Pakistanie, bez prowadzenia działań militarnych na granicy państw. To szalenie niebezpieczny żywioł, którego przedstawiciele nabrali pewności siebie i siły, opierając się na micie zwycięzców z wojny ze Stanami Zjednoczonymi. W obliczu ewentualnej destabilizacji Pakistanu, talibowie nie pozostaną obojętni. Należy pamiętać, że w ich agendzie znajduje się m.in. przejęcie władzy nad Pakistanem i posiadanym przez to państwo arsenałem jądrowym. Niezależnie od tego, jak ten postulat wydaje nam się abstrakcyjny, to z pewnością świadczy o tym, że talibowie będą wykorzystywać każdą okazję do uderzania we władze z Islamabadu. Jestem zdania, że to co się dzieje w Pakistanie, może mieć wpływ na bezpieczeństwo globalne, mimo, że dziś problemy Azji Środkowej postrzegane są jako zagadnienia lokalne.

Skupmy się na naszym regionie. Jak pan prognozuje rozwój wypadków w wojnie na Ukrainie?

W kontekście samego 2024 r. uważam, że jego pierwsza połowa nie przyniesie rozstrzygnięcia. Po marcowych wyborach prezydenckich w Rosji spodziewam się tam kolejnej fali mobilizacji. Strona ukraińska stoi przed istotnym dylematem. Rozpoczynać nową ofensywę na wiosnę – nie dając Rosjanom wytchnienia – czy też poczekać na większe dostawy samolotów F-16 i szykować się na jesień. Ze świadomością, że w drugiej połowie przyszłego roku Rosjanie również mogą dysponować większym potencjałem niż obecnie.

Czytaj również: Podwyżki w budżetówce. Opłacalna praca w administracji rządowej, a nie w samorządowej

Oba rozwiązania posiadają wiele wad, tak więc ukraińskie dowództwo posiada same złe – w mojej ocenie – opcje do wyboru. Bowiem wyczekiwanie przeciwnika i pozwalanie mu na nadbudowanie potencjału militarnego oraz wybranie czasu i miejsca do ataku także byłoby strategią wielce ryzykowną.

Niestety Ukraińcy przegrają wojnę wcześniej lub później. Pytanie brzmi: jak długo wytrzymają i ile strat zdołają zadać stronie rosyjskiej? Z polskiej perspektywy odpowiedzi na te zagadnienia są szalenie ważne. Mamy bowiem swoją pracę do wykonania, a jesteśmy dopiero na początku rozbudowy własnych Sił Zbrojnych. Sami Rosjanie deklarują, że osiągną cele „operacji specjalnej” do roku 2025. To bardzo optymistyczne dla nich założenie, ale dla nas powinno być mocno niepokojące i mobilizujące do zwiększenia tempa wysiłków w zakresie poprawy obronności. Całego państwa, nie tylko armii.

Od czego będzie zależeć rozstrzygnięcie konfliktu na Ukrainie?

Federacja Rosyjska jest potężniejszym państwem od Ukrainy, której gospodarka łamała się jeszcze przed inwazją z lutego 2022 r. Rosyjska armia jest większa i silniejsza niż armia ukraińska. Rosyjski przemysł zbrojeniowy jest znacznie bardziej wydolny niż ten ukraiński. Ukraińcy utrzymują się w walce tylko dzięki pomocy z Zachodu. Rosjanie prowadzą wojnę pomimo zachodnich sankcji. Są w tym zakresie niezależni, choć wcale nie są samowystarczalni, bowiem importują sprzęt i amunicję ze z Iranu czy Korei Północnej. W skali strategicznej, konflikt toczy się na terytorium Ukrainy i to Ukraina jest niszczona i słabnie. Rosjan stać na osłabianie przeciwnika, tymczasem Ukraina nie ma możliwości zagrożenia istnieniu państwa rosyjskiego czy choćby jego znacznego osłabiania. Taką zdolność posiada Zachód i czyni to poprzez sankcje, jednak te działają długofalowo. W skali operacyjnej Ukraińcy muszą ograniczać się do walk na już istniejącym froncie. Tak więc kierunki ich działań ofensywnych są z góry znane przez Rosjan. Co ułatwia tym ostatnim obronę. Tymczasem Rosjanie mogą otworzyć dodatkowe kierunki operacyjne, uderzając ponownie np. na Kijów. Tak więc przy zgromadzeniu odpowiednich środków i zasobów, są w stanie zmienić obraz wojny z pozycyjnej na manewrową. Ukraińcy mają przewagi tylko w skali taktycznej, co nie przekłada się na sukcesy operacyjne czy strategiczne. Bez tych ostatnich wynegocjowanie pokoju korzystnego dla Kijowa będzie niemożliwe.

Jak na tę sytuację będzie wpływać kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych?

Kampania wyborcza w USA nie powinna mocno wpływać na działania wojenne na Ukrainie. Jednak uważam, że kluczowym może okazać się moment tuż po wyborach prezydenckich. Z punktu widzenia Putina korzystnym byłoby przygotowanie się na zimę przełomu lat 24/25. Gdyby Joe Biden przegrał wybory, to okres pomiędzy porażką wyborczą a przekazaniem urzędu byłby dla Moskwy korzystny politycznie do wykonania zdecydowanych ruchów. Postawienie nowego amerykańskiego prezydenta przed faktami dokonanymi dawałoby do ręki Putina dodatkowe atuty. Dlatego uważam, że Rosjanie mogą planować całkowite podporządkowanie Białorusi i jej armii pod rozkazy z Kremla. Aleksandr Łukaszenko albo będzie się musiał na to zgodzić, albo może zostać usunięty. Kolejnym krokiem Putina może być przygotowanie kolejnej specjalnej operacji na Kijów. I gdyby rokowania z nowym prezydentem USA nie poszłyby pomyślnie, przeprowadzenie takowej operacji. Zwłaszcza, gdyby w tym samym czasie Amerykanie musieliby radzić sobie z kryzysem na Półwyspie Koreańskim. Tu już jednak wybiegamy dalej w przyszłość niż tylko do roku 2024.

Jednak uważam, że ten scenariusz za bardzo prawdopodobny, zwłaszcza gdyby w USA rządził np. Donald Trump. Bowiem Trump nie zamierza kapitulować przed Putinem, tylko narzucić mu warunki. Metodą kija i marchewki. Problem w tym, że Putin nie zamierza ulegać, a w takiej sytuacji Trump zacznie używać kija. Tak więc wbrew pozorom, może nas czekać powtórka w tym zakresie z jego pierwszej prezydentury. Wówczas przed wyborami również zapowiadał ugodę z Putinem, ale gdy przeniósł się do Białego Domu, wówczas zasłynął z twardej postawy względem Rosji i z sankcji na budowę Nord Stream II.

Na początku wojny wiele się mówiło o tym, że gospodarka Rosji się pod wpływem sankcji załamie, ale najpewniej w tym roku osiągnie nawet wzrost PKB na poziomie ok. 2 proc. Czego się spodziewać w tym obszarze?

Wzrost rosyjskiego PKB nie wynika z niewrażliwości na sankcje, tylko z faktu przestawienia przemysłu krajowego na tory wojenne. Każdy wyprodukowany czołg czy pocisk wpływa dodatnio na PKB. Jednak we wskaźniku tym nie widać, gdy amunicja zostaje wystrzelona, a czołg zniszczony. Tak więc część z tego rosyjskiego PKB jest przepalana przez Ukraińców na froncie. Rosyjskie rezerwy dewizowe powoli się kurczą. Obrona wartości rubla okazała się bardzo kosztowna. Wobec czego Bank Rosji podniósł stopy procentowe do 16 proc. Dla porównania, gdy w Polsce mierzyliśmy się z 18-proc. inflacją, RPP ustanowiła poziom stóp procentowych na 6,75 proc. Jak więc musi wyglądać rzeczywiście sytuacja w Rosji? Z pewnością nie tak, jak ją przedstawia Centralny Bank Federacji Rosyjskiej. Przy tego rodzaju oprocentowaniu kredytu podaż pieniądza musi być bardzo niska. Co z pewnością winduje wzrost cen. Z danych rosyjskiego GUS-u wynika, że wzrost wynagrodzeń nadąża albo nawet przegania inflację. Co w warunkach sankcji i prowadzonej wojny jest zwyczajnie nieprawdopodobne. Konkluzja jest taka, że przynajmniej część oficjalnych danych jest manipulowana lub sfałszowana. Nie tylko po to, by oszukiwać społeczeństwo, ale zwłaszcza po to, by pokazać Zachodowi, że sankcje nie działają, więc nie ma sensu ich utrzymywać. Rosyjska gospodarka cierpi, a z nią zaczyna cierpieć rosyjskie społeczeństwo. Jednak nie ma co się łudzić, że to wpłynie na polityczne decyzje władz z Kremla i zmusi je do zmiany planów dotyczących wojny na Ukrainie. A plan jest taki, by to państwo częściowo rozebrać (wchłonąć wschód), a częściowo zwasalizować.

Kiedy można się spodziewać rozmów o pokoju czy rozejmie?

Gdyby Ukraina została zmuszona – w wyniku ograniczonych dostaw uzbrojenia i amunicji – do rozmów pokojowych z Rosją, to być może moglibyśmy obserwować pewnego rodzaju pauzę w działaniach wojennych w 2024 roku. Jednak niezależnie od tego uważam, że Rosjanie uderzyliby na Ukrainę po raz trzeci już w 2025 lub 2026 roku. Myślę, że Rosjanie będą zdeterminowani, by konflikt zakończył się po ich myśli właśnie do tego czasu. Być może Ukraińcy zdołają ich powstrzymywać do 2027 roku?

Dlatego najważniejszym dla nas pytaniem powinno być, co NATO, UE i Zachód powinny zrobić, by uratować Ukrainę? Bowiem bez naszej aktywnej postawy Ukraińcy przegrają. Same dostawy sprzętu i uzbrojenia nie wystarczą. Do walki potrzebni są chociażby ludzie, a tych Rosja ma zdecydowanie więcej. Liczy się również morale i wola walki, a te pojawiają się i znikają równie szybko.

Należy założyć, że Rosja wciąż będzie z determinacją dążyć do ostatecznego zwycięstwa. Wobec tego trzeba odpowiedzieć na pytanie, jakie działania mogą definitywnie zatrzymać rosyjską armię na ukraińskim froncie? Być może moja wyobraźnia jest ograniczona, ale na myśl przychodzi mi tylko jedno rozwiązanie dające gwarancję powodzenia. To jest wprowadzenie wojsk rozjemczych na niezajęte jeszcze przez Rosjan części Ukrainy. Stworzenie kordonu sanitarnego obejmującego co najmniej tereny na zachód od Dniepru z Kijowem włącznie. Rozmieszczenie na Ukrainie takiego potencjału militarnego – z lotnictwem włącznie – by Rosjanie zatrzymali się w obawie przed samym tylko potencjałem sił konwencjonalnych.

To brzmi co najmniej bardzo mało prawdopodobnie…

Tego rodzaju scenariusz wydaje się być dziś niewyobrażalny politycznie, ale trzeba rozpocząć taką dyskusję. W mojej ocenie żadna perswazja, nowa sankcja czy pomoc dla Ukrainy nie powstrzymają Putina. Dla niego liczy się tylko realna siła i tę siłę trzeba będzie zademonstrować. Inaczej czeka nas druga zimna wojna, w której rosyjska armia zostanie rozmieszczona wzdłuż całej polskiej granicy. Od Obwodu Królewieckiego, przez Białoruś po Ukrainę. To może być milion doświadczonych przez wojnę żołnierzy. Dziś, moglibyśmy przeciwstawić im zaledwie 120 tysięcy żołnierzy zawodowych. Przy przewadze liczebnej 10 do 1 wartość naszego odstraszania byłaby znikoma i tylko sojusznicze gwarancje poparte odpowiednim potencjałem militarnym rozmieszczonym w Polsce mogłyby nam dawać poczucie bezpieczeństwa. Tego rodzaju perspektywa jest przerażająca i powinna zmuszać nas do codziennego myślenia o tym, jak temu zapobiec.

Zostawmy Ukrainę i Rosję i spójrzmy na Zachód. Co w nadchodzącym roku będzie najważniejsze dla UE?

Państwa Unii muszą szybko zdecydować, jak ten polityczno-gospodarczy twór ma ostatecznie wyglądać. Bo nie wydaje się, by istniał w tym zakresie kompromis. Niemcy i Francja zmierzają do federalizacji mimo, że ich dotychczasowe działania nie udowodniły, że Paryż i Berlin zasługują na mandat unijnych przywódców. Obie stolice zasłynęły w ostatnich latach z dość egoistycznych decyzji, a ta niemiecka związana z budową Nord Stream II była jedną z tych, które zachęciły Putina do wznowienia wojny na Ukrainie.

W mojej ocenie potrzebny jest inny, nowy pomysł, który gwarantowałby konsensus.

Choć to bardziej perspektywa roku 2025, to warto nadmienić, że ewentualna prezydentura Donalda Trumpa będzie ogromnym wyzwaniem dla Unii.

Jaka role przypadnie Polsce?

Trudno z góry określić jakie warunki uda się uzyskać Warszawie przy stole negocjacyjnym. Natomiast niewątpliwie nowy rząd z Donaldem Tuskiem na czele ma okazję dokonać pewnego rodzaju repozycjonowania Polski w Unii Europejskiej. Po pierwsze dlatego, że nowy rząd jest partnerem do negocjacji przy stole. Nie traktuje Niemiec i Unii jako wrogów, wobec czego traktowany jest jako strona dyskusji. Silniejsza lub słabsza, ale jednak jako strona. Po drugie, warto podkreślić, że nawet przy założeniu, że Donald Tusk jest zakładnikiem swojej wdzięczności za niemieckie poparcie dla jego kandydatur do urzędu Przewodniczącego Rady Europejskiej, to w jego własnym interesie i ambicjach będzie zmniejszanie własnej zależności od zachodnich polityków oraz dotychczasowych powiązań. Nowy stary premier znajduje się w zupełnie innych realiach niż w roku 2007. W polityce krajowej musi obsługiwać interesy licznych koalicjantów. Ci będą wywierać presję również w zakresie polityki zagranicznej. Natomiast w polityce międzynarodowej nie ma już tych, z którymi Donald Tusk dogadywał się w czasie poprzedniego premierostwa. Choćby Angeli Merkel. W jej miejsce mamy kanclerza Olafa Scholza, którego pozycja zarówno w kraju, jak i na arenie unijnej jest bardzo słaba. Donald Tusk ma narzędzia do lewarowania się względem zachodnich partnerów. Jednym z nich jest argument: „Musicie coś Polsce dać, bo jak nie wrócę do Warszawy z sukcesem, to do władzy wróci PiS i będzie torpedował wszystkie unijne inicjatywy, a tego byście nie chcieli, prawda?”. Jednocześnie doświadczenie i pozycja Tuska obudowane funkcjami w Unii Europejskiej dają mu atuty w rozmowach z politykami, którzy dopiero objęli rządy w swoich państwach. Uważam więc, że nowe polskie otwarcie w Unii – dające nam określone korzyści – jest rzeczywiście możliwe. Choć nie mam złudzeń, że obejdzie się bez ustępstw.