Dlaczego "to jest nasza wojna"?

Często, gdy ze strony przedstawicieli rosyjskich władz, w tym Władimira Putina, padał argument, że przy okazji wojny w Ukrainie toczy się też wojna z Zachodem, przedstawiciele Zachodu natychmiastowo zaprzeczali temu stwierdzeniu. Tymczasem Krzysztof Wojczal pisze tekst, a później wydaje całą książkę pod tytułem „#To jest nasza wojna”, twierdząc, że należy wreszcie to otwarcie przyznać oraz że takie stwierdzenie jest politycznie i społecznie potrzebne. Dlaczego?

Powody są dwa. Po pierwsze, Władimir Putin – poprzez dokonanie inwazji na Ukrainę – rzeczywiście podjął wrogi akt przeciw całemu NATO, o czym Rosjanie mówią wprost. Świadczy o tym również chronologia wydarzeń. Przecież Rosja późną jesienią 2021 roku stawiała ultimatum wobec NATO, a nie Ukrainy. Pamiętamy rosyjskie żądania dotyczące – upraszczając – powrotu NATO do kształtu z 1997 roku. Pamiętamy rosyjską decyzję o odcięciu dostaw gazu na zachód Europy. Putin rozstawiał wojska przy granicy z Ukrainą, a jednocześnie stawiał żądania wobec Zachodu. To był szantaż kierowany wobec NATO i UE: spełnijcie nasze warunki, albo zaatakujemy Ukrainę. Zatem w kontekście geopolitycznym i strategicznym Moskwa uderzała na Kijów z myślą o dalszych groźbach wobec NATO i szantażach względem UE, popartych rozstawieniem rosyjskich armii na Ukrainie, Białorusi, w obwodzie królewieckim, a także wzdłuż granic państw bałtyckich. Inwazja na Ukrainę miała być pierwszym wrogim aktem wobec Zachodu, ale nie ostatnim. W tym kontekście zrozumienie, że Putin wypowiedział nam wojnę – tyle że niemilitarną – było niezwykle istotne. Bez tej świadomości podjęcie odważnych przeciwdziałań dążących do powstrzymania Putina byłoby niezwykle trudne. Tymczasem część zachodnich polityków – w czasie gdy pisałem ten tekst – wydawała się ignorować ww. fakty i bała się podejmować właściwe decyzje w strachu przed „rozdrażnieniem” Putina. Tego rodzaju obawa jest nieuzasadniona w sytuacji, gdy przeciwnik realizuje swój plan bez względu na to, jak bardzo okażemy się bierni. Chciałem, by tego rodzaju argumenty zostały podniesione w debacie publicznej.

Reklama

I tu przechodzimy do drugiego powodu napisania tekstu i wydania tej książki. W zachodniej – w tym polskiej – infosferze toczy się wojna informacyjna. Rosjanie i Ukraińcy walczą o dusze, bowiem to od nastawienia zachodnich społeczeństw zależy, czy politycy z Zachodu są bardziej czy też mniej skorzy do pomagania Ukrainie. Tak więc front rosyjsko-ukraiński – na płaszczyźnie informacyjnej – nie znajduje się na Ukrainie, tylko w infosferze państw Zachodu.

W Polsce wcale nie tak rzadko można usłyszeć słowa, że „to nie jest nasza wojna”.

To szkodliwa dla naszych interesów narodowych narracja. Jej celem jest osłabienie woli Polaków do pomocy Ukrainie, a w konsekwencji doprowadzenie do geopolitycznej bierności naszego państwa. Dzięki tej bierności Rosjanie mogliby rozprawić się z Ukrainą. Wówczas to Polska i Polacy mieliby problem. I nie chodzi tutaj o zagrożenie pełnoskalową wojną, której Rosja nie byłaby w stanie wygrać z NATO. Mam na myśli szeroko zakrojoną wojnę hybrydową prowadzoną m.in. przeciwko Polsce. Akty terroru, dywersje, niszczenie infrastruktury strategicznej. Wywoływanie chaosu i obniżanie poczucia bezpieczeństwa, co wszystko łącznie mogłoby doprowadzić do głębokiego kryzysu w naszym kraju. Społecznego, ekonomicznego, a także w zakresie bezpieczeństwa.

Uważałem, że mam obowiązek wziąć udział w trwającej wojnie informacyjnej i zneutralizować prorosyjski, szkodliwy oraz zmanipulowany przekaz. W sposób merytoryczny, przy użyciu pełnego wachlarza argumentów rozbroić pro-rosyjską narrację opartą najczęściej na emocjach. Z pełną premedytacją odwróciłem szkodliwe propagandowe hasło oraz zamieściłem je w tytule analizy geopolitycznej, w której starałem się w jak najbardziej chłodny sposób wykazać polskie interesy narodowe.

Przyszłość wojny w Ukrainie

Jakie, na obecnym etapie wojny w Ukrainie, są Pana zdaniem perspektywy walczących stron?

Uważam, że w interesie Rosji jest jak najszybsze zakończenie konfliktu poprzez odniesienie pełnego zwycięstwa na froncie. Na tej podstawie wiosną 2022 roku wyciągnąłem wniosek, że w Moskwie szybko zapadnie decyzja o mobilizacji. I na wiosnę 2023 r. Rosjanie będą gotowi dokonać drugiego dużego uderzenia na Kijów. Na szczęście na Kremlu zadecydowano inaczej. Być może dlatego, że Rosja nie dysponowała wówczas możliwościami wystawienia w tak krótkim czasie na tyle dużej armii, by ta zrealizowała cel strategiczny operacji. Tym celem wciąż pozostaje, w mojej opinii, przejęcie kontroli nad całą Ukrainą.

Wprawdzie do rosyjskiej mobilizacji doszło, ale tylko częściowej, a decyzja zapadła dopiero we wrześniu zeszłego roku. Dziś już widać, że Rosjanie zdecydowali się na strategię wojny na wyniszczenie. Widocznie elity z Kremla są przekonane, że Rosja poradzi sobie z zachodnimi sankcjami przez kolejne miesiące, a może i lata. Wobec czego akceptują fakt, że konflikt się przeciąga i może jeszcze potrwać. To jednak również nie jest dobra informacja dla Ukrainy, bowiem ta jest regularnie wyniszczana. Jej zasoby się wyczerpują, a działania militarne Ukraińców zależą już tylko od dostaw z Zachodu. Im dłużej potrwa konflikt, tym gorsza będzie sytuacja Ukrainy po jego zakończeniu. Nawet jeśli Ukraina się obroni.

Czy spodziewa się Pan istotnych rozstrzygnięć na polu bitwy do końca tego roku, które pozwolą na przewartościowanie w polityce i zakończenie wojny?

Obawiam się, że Rosjanie nie będą chcieli w najbliższym czasie podejmować dużego ryzyka. Mogą kontynuować walki w dotychczasowym zakresie. Jednocześnie Ukraińcy również nie mogą sobie pozwolić na postawienie wszystkiego na jedną kartę. Nie mogą w nieskończoność atakować przygotowanych do obrony rosyjskich pozycji, godząc się na wysokie straty, bowiem te straty będą trudne do odrobienia. Tak jeśli chodzi o sprzęt, jak i o ludzi. Ukraińskie dowództwo musi kalkulować, że wojna nie skończy się po udanej ukraińskiej ofensywie. Wobec czego, nawet jeśli takowa się powiedzie, to Ukraińcy muszą po niej posiadać zdolność do dalszej walki i obrony przed ewentualną kontrofensywą ze strony Rosji. Innymi słowy, w obecnej sytuacji obie strony kalkulują, by zachować siły na długą wojnę, co zniechęca do podejmowania dużego ryzyka.

Zatem większego przełomu nie należy oczekiwać.

Przy obecnej sytuacji na froncie, gdzie walczący po obu stronach dobrze się już okopali, trudno liczyć na jakiś znaczący przełom w wojnie.

Wszystko to skłania mnie do wniosku, że to Rosjanie są bliżsi ostatecznego zwycięstwa, bowiem zajęli sporo terenu w pierwszej fazie wojny, a teraz mogą się skutecznie bronić. Wyczekiwać, aż Ukraińcy, chcąc odbić okupowane terytoria, wytracą swoje siły. W międzyczasie Rosja przestawiła przemysł na tory wojenne, reformuje armię i zamierza ją rozbudować liczebnie. Zmieniane są przepisy dotyczące poboru. Skłaniam się ku poglądowi, że Rosjanie przygotowują się do zadania ostatecznego ciosu, ale nie chcą popełnić błędów z lutego 2022 roku. Tak więc możemy mieć do czynienia ze scenariuszem przedłużającego się konfliktu, który znajdzie swoje rozstrzygnięcie dopiero za kilka lat. Niestety to od Rosjan zależy, kiedy to się stanie. Dlatego tak istotnym jest, by kontynuować i zwiększać presję na Rosję w zakresie sankcji. Bowiem to może skłonić Rosjan do pochopnych działań na polu bitwy, popełnienia błędów, co dałoby ostatecznie szansę Ukraińcom na jednoznaczne zwycięstwo na polu bitwy. Póty Rosjanie nie zostaną zdruzgotani na froncie, póki Putin będzie myślał o zajęciu Ukrainy. Tymczasem nie ma szans na dotkliwą klęskę Rosjan, gdy Ci nie podejmują ryzyka, prowadzą bardzo ograniczone operacje zaczepne, albo wręcz siedzą na umocnionych pozycjach.

Bunt Prigożyna i Grupa Wagnera na Białorusi

Jak Pan interpretuje niedawny bunt Prigożyna i przemieszczenie części najemników Grupy Wagnera na Białoruś?

Bunt Prigożyna uważam za inicjatywę samego Prigożyna podjętą w przeświadczeniu, że na Kremlu zadecydowano już o rozbiciu Grupy Wagnera i utrąceniu wpływów jej lidera. Być może Prigożyn był nawet przekonany, że walczy o własne życie. Wobec tego nie miał wiele do stracenia, co pchnęło go do tak odważnego i ryzykownego kroku.

Natomiast w tej chwili rozmieszczenie Grupy Wagnera na Białorusi staje się problemem Łukaszenki, a nie Putina. Z drugiej strony Prigożyn wciąż będzie chciał udowadniać swoją wartość. Jego życie może być tak długie, jak długo będzie przydatny Putinowi. Z tego względu Grupa Wagnera wciąż pozostanie czynnikiem niebezpiecznym dla Ukrainy, a przydatnym dla Rosji. Najemnicy z Grupy Wagnera są już wyszkolonymi w boju weteranami wojennymi, którzy mogą z jednej strony pomóc szkolić białoruską armię, a z drugiej pełnić rolę dozorcy, gdyby Putin zmusił Łukaszenkę do czynnego udziału w wojnie przeciwko Ukrainie. Owiani złą sławą wagnerowcy – często o kryminalnej przeszłości – mogliby okazać się skutecznymi pacyfikatorami oporu lub niechęci do walki wśród białoruskich żołnierzy.

Co to może oznaczać dla Polski?

W kontekście Polski z pewnością musimy być przygotowani na ewentualne działania hybrydowe na granicy. Rolą służb będzie poradzenie sobie z ewentualnymi problemami. Natomiast nie obawiałbym się „inwazji” prywatnej armii na Polskę. Gdyby Grupa Wagnera miałaby zostać wykorzystana w ten sposób, to oznaczałoby, że w Moskwie zapadł wyrok śmierci wobec wagnerowców. To jest lekka formacja, która nie miałaby szans w starciu z regularną polską armią.

Rozpad Rosji

Choć wojna w Ukrainie wciąż trwa, to wielu analityków, w tym Pan, uważa, że Rosja w szerszym ujęciu już przegrała. Niekiedy pojawiają się głosy, że w dającej się przewidzieć perspektywie Rosja jako kraj może się rozpaść. Czy to realny scenariusz?

Tak, ten scenariusz jest bardzo prawdopodobny w moim przekonaniu. Pytanie tylko, kiedy mogłoby to nastąpić. Rozpad Rosji nie oznaczałby też wcale spokoju i bezpieczeństwa dla Europy Środkowo-Wschodniej. Przeciwnie, destabilizacja tak dużego państwa niosłaby za sobą liczne nowe zagrożenia. Masowa emigracja Rosjan, kompletne wstrzymanie eksportu surowców energetycznych, a może nawet wojna domowa? Każdy z tych scenariuszy to zagrożenie dla naszego regionu. Choć uważam, że bylibyśmy sobie w stanie z nimi poradzić, być może nawet samodzielnie. Tymczasem by stawić czoła Federacji Rosyjskiej takiej, jaką jest obecnie, potrzebujemy pomocy całego NATO i przede wszystkim Stanów Zjednoczonych.

Ewentualny rozpad Rosji należy jednak postrzegać w ujęciu globalnym. W mojej ocenie zachęciłoby to Chiny do ekspansji prowadzonej kosztem interesów rosyjskich. Pekin mógłby stać się prawdziwą hieną żerującą na truchle rosyjskiego niedźwiedzia. Gdyby od Rosji odłączyły się terytoria z Dalekiego Wschodu, stałyby się łatwym celem dla Pekinu. Chińczycy z pewnością śmielej poczynaliby sobie w Azji Centralnej, skąd czerpią gaz. Być może właśnie dlatego w USA są zwolennicy poglądu, wg którego nie należy dobijać Rosji i doprowadzać jej do upadku. Choć ten proces toczy się w zasadzie samoistnie.

Odbudowa Ukrainy

Część opinii publicznej w Polsce ma nadzieję, że możemy odegrać kluczową rolę w procesie odbudowy Ukrainy. Niektórzy studzą jednak nastroje i uważają, że konkurencja ze strony zachodniego kapitału będzie ogromna. Pan idzie jeszcze dalej i ocenia, że powojenna Ukraina stanie się dla Polski ogromnym ciężarem, a polskich firm nie będzie stać na odbudowę i powinniśmy to zaakceptować.

Stawiam tezę, że jeśli Ukraina nie uzyska wsparcia z bogatych zachodnich państw i instytucji, to rzeczywiście byłaby dla nas ciężarem. Gdyby natomiast Zachód zaangażował się w odbudowę Ukrainy, wówczas nie możemy liczyć na to, że Warszawa będzie priorytetowym kierunkiem kijowskiej polityki zagranicznej. Po wojnie Ukraińcy będą szukać zasobów na odbudowę kraju. Polska w tym względzie nie może konkurować z Niemcami, Francją, Zjednoczonym Królestwem czy Stanami Zjednoczonymi. Wobec tego to te państwa będą miały większe wpływy na Ukrainie. Trzeba myśleć realistycznie. Nie ma obecnie żadnych szans na jakąkolwiek polityczną polsko-ukraińską unię w perspektywie kilku lat po wojnie. Jeśli Ukraina zbankrutuje i stanie się państwem zdewastowanym oraz upadłym, to będzie stanowiła dla nas jedynie czynnik destabilizujący. Jeśli zostanie pokonana przez Rosję, to ukraińskie terytorium również będzie służyć Rosji jako narzędzie do destabilizowania Polski. Tak wiec w naszym interesie jest obrona niepodległości Ukrainy, a następnie wprowadzenie wielkiego planu odbudowy Ukrainy realizowanego przez Zachód. Jednak w takim scenariuszu Polska nie będzie w centrum ukraińskiej uwagi.

Oczywiście nie zmienia to faktu, że będziemy musieli prowadzić skuteczną politykę zagraniczną względem Kijowa i dbać tak o własne interesy, jak i o te wspólne. Bowiem Polska i Ukraina – w długiej perspektywie czasowej – będą w końcu musiały zawrzeć polityczny sojusz. My Polacy nie możemy jednak forsować tej koncepcji. Chodzi o to, by sami Ukraińcy zrozumieli, że jest to w ich interesie i by to oni wyszli z inicjatywą. Inaczej to się nie powiedzie. Tego rodzaju scenariusz będzie możliwy, gdy Ukraina stanie na nogi, nie wcześniej.

Stosunek USA do wojny w Ukrainie i Europy Środkowo-Wschodniej

Gdyby w przyszłym roku w Waszyngtonie doszło do zmiany władzy i na fotelu prezydenckim zasiadłby Republikanin, to czy należy spodziewać się istotnych przewartościowań w polityce USA względem Ukrainy i naszego regionu?

Dokładnie to samo pytanie – z podobną obawą – zadawano w roku 2020, tyle że w kontekście ewentualnej wygranej Demokratów i Joe Bidena. Pamiętajmy, że do 2020 roku republikański Donald Trump prowadził najbardziej twardą wobec Rosji politykę zagraniczną od czasów Ronalda Reagana. Przecież to Trump nałożył sankcje na Nord Stream II i zablokował budowę gazociągu na wiele miesięcy. To Trump wzmacniał tzw. wschodnią flankę NATO, wreszcie Trump dyscyplinował Niemców (nakładając np. cła na stal i aluminium), którzy za nic nie chcieli się oderwać od rosyjskiej pępowiny energetycznej. Wreszcie to poprzedni amerykański prezydent zaczął twardo wywierać presję na sojuszników z NATO, by ci zaczęli inwestować w siły zbrojne (vide wymóg 2% PKB w zakresie finansowania). Przypomnijmy, że kwestie bezpieczeństwa europejskiego nie posuwały się wówczas w ogóle do przodu. Gdyby nie Trump i jego kontrowersyjne oraz mało popularne metody, to temat ten w latach 2017-2020 w ogóle mógłby zniknąć z europejskiej agendy.

Mimo wszystko to za czasów Joe’ego Bidena obserwowaliśmy coś, co można nazwać ożywieniem NATO i zwiększeniem jedności Sojuszu.

Joe Biden trafił na znacznie trudniejszy moment, jeśli chodzi o prezydenturę. Jednak paradoksalnie to Władimir Putin pomógł Waszyngtonowi zmobilizować Europejczyków i zjednoczyć NATO. To, co Donald Trump chciał wymuszać siłą, dzieje się teraz niemal samoistnie. I to jest coś, co należy dostrzegać. W kwestii polityki wobec Rosji oraz Ukrainy Stany Zjednoczone nie zmieniły swojej strategii politycznej po zmianie prezydenta. Biden kontynuował również dzieło Trumpa, jakim było wycofanie się wojsk USA z Afganistanu. Było to niezbędne, by uwolnić amerykański potencjał i móc go wykorzystać np. w Europie, odpowiadając na rosyjskie zagrożenie.

Z powyższych okoliczności można więc wnioskować, że nowy prezydent Stanów Zjednoczonych będzie prawdopodobnie kontynuować politykę wywierania presji na Rosję. Politykę, którą zapoczątkował przecież jeszcze Barack Obama. Ten sam, który w 2009 roku doprowadził do resetu relacji z Moskwą.

Wielu analityków twierdzi jednak, że taka zmiana władzy w Białym Domu byłaby czymś więcej niż zmianą jedynie powierzchowną.

Oczywiście nie jest tak, że zmiana osób u władzy nie ma żadnego znaczenia. Nawet jeśli cele polityki zagranicznej danego państwa się nie zmieniają, to mogą zmienić się metody ich realizowania. Wśród amerykańskich kręgów władzy i pośród strategów nie widać nikogo, kto uważałby, że wobec Putina należy zaprezentować uległą postawę. Są natomiast różne propozycje radzenia sobie z agresywną rosyjską polityką. Uważam, że administracja Joe Bidena jest wbrew pozorom w tym temacie dość zachowawcza i podejmuje działania generujące najniższe ryzyko. Widać to po etapowym sposobie udzielania pomocy militarnej Ukrainie. Amerykanie nie podjęli jednej stanowczej decyzji o natychmiastowemu przekazaniu wszelkich możliwych zasobów broniącym się Ukraińcom. Testowali stanowczość Putina – który się cały czas odgraża – stopniowo zwiększając zakres oraz wielkość pomocy.

A jednak to po stronie republikańskiej, w tym z ust Donalda Trumpa, słychać niepokojące głosy nawołujące do zakończenia wojny, nawet kosztem utraty przez Ukrainę części terytoriów.

Oczywiście wśród Republikanów słychać głosy o tym, że trzeba powstrzymać konflikt na Ukrainie. Nie chodzi jednak o uległość wobec Putina, tylko o zawarcie jakiegoś korzystnego również z punktu widzenia USA dealu. Problem w tym, że po pierwsze, taki deal wydaje się być niemożliwy. Gdyby spełnić żądania Putina, Amerykanie zostaliby upokorzeni i zostałaby zagrożona ich pozycja w świecie. Tak więc te same osoby, które dziś grają w kampanii wyborczej sceptycyzmem wobec ukraińskiej walki, jutro mogą prowadzić równie stanowczą albo i nawet jeszcze twardszą politykę względem Putina niż obecna administracja. Donald Trump przed wyborami z 2017 roku zapowiadał ugodę z Putinem. Czy do niej doszło? Nie. Być może to były nic nie znaczące polityczne hasła, a być może Trumpowi wydawało się, że jest szansa dogadania się z Putinem. Jednak warto pamiętać, jak Trump próbował doprowadzić do ewentualnego dealu. Nie z pozycji kolan i prośby, ale z pozycji silniejszego, który narzucał warunki. Trump zamierzał realizować amerykańskie interesy metodami, jakie prawdopodobnie sprawdzały mu się w biznesie. I przekonał się na własnej skórze, że Władimir Putin jest odporny na perswazję, a jednocześnie też zamierza podejść do stołu negocjacyjnego z pozycji siły.

Jestem przekonany, że przyszły prezydent USA – ktokolwiek nim zostanie – będzie wykluczał możliwość spełnienia żądań Putina, jeśli uderzałyby one w pozycję USA. A tak się składa, że wszystko, na czym Putinowi obecnie zależy, jest sprzeczne z interesami Stanów Zjednoczonych. Tak więc osobiście jestem spokojny o kierunek polityki amerykańskiej wobec Rosji.

Strategia dla państwa polskiego

W swoich rozważaniach na temat strategii dla państwa polskiego bierze Pan pod uwagę dwa warianty geopolityczne. Pierwszy zakłada, że Rosja jest zagrożeniem dla USA i NATO, a więc Stany Zjednoczone nie opuszczą naszego regionu. Tak jest dziś. Drugi jednak zakłada, że w dłuższej perspektywie Rosja przestanie być takim zagrożeniem, a wówczas USA wycofają się z naszego regionu. Co to będzie dla nas oznaczało?

Rzeczywiście, paradoks polskiego bezpieczeństwa polega na tym, że im groźniejsza dla NATO jest Rosja, tym większe wsparcie otrzymujemy z Sojuszu. Ustanie powyższego zagrożenia będzie oznaczać, że Polska będzie musiała być bardziej samodzielna w zakresie odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. A ponieważ nasze bezpieczeństwo jest w dużej mierze zależne od tego, co się dzieje w państwach ościennych, to Polska musi przygotowywać się do roli lidera całego regionu. Nikt inny nie zrobi tego za nas. Jesteśmy największym i najsilniejszym państwem tzw. wschodniej flanki NATO. Ukraina będzie po wojnie osłabiona. Nie utrzyma swoich sił zbrojnych w takim kształcie, w jakim prowadzą one w tej chwili działania wojenne. Tak więc musimy myśleć ambitnie oraz przygotowywać się do nowej dla nas roli. To oznacza, że już dziś trzeba przeprowadzić kosztowne inwestycje.

Oczywiście nasuwa się w tym miejscu na myśl pytanie, skoro Rosja przestanie być zagrożeniem dla NATO, to po co rozbudowywać siły zbrojne? Odpowiedź jest prosta. Słabość Rosji wcześniej czy później doprowadzi do jej wewnętrznej destabilizacji, a to będzie czynnik chaosu, który może wpłynąć negatywnie na wszystkie państwa ościenne. Jeśli Polska nie będzie stabilizować własnego otoczenia, to ryzyka z płaszczyzny bezpieczeństwa zaczną odbijać się nam w innych sferach, choćby gospodarczej i społecznej.

Rola Unii Europejskiej

Jak postrzega Pan ewentualną rolę Unii Europejskiej i głównych państw Starego Kontynentu jako dostawców bezpieczeństwa w naszym regionie?

Gdyby stworzenie wspólnego mechanizmu bezpieczeństwa w UE było możliwe, to prawdopodobnie już by on powstał - po 2014 roku, a zwłaszcza teraz, po 2022 roku. Jednak w tym temacie wciąż nie ma żadnych realnych postępów. To, że w tej chwili Francja wyraża ustami Emmanuela Macrona gotowość do wzięcia na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo w Europie Środkowej, niczego nie zmienia. Unia Europejska nie jest wspólnotą w zakresie bezpieczeństwa. Idźmy dalej, to nie jest wspólnota na płaszczyźnie kulturowej, energetycznej, walutowej (nie wszyscy są w strefie euro), a wreszcie nawet gospodarczej.

O ile trudno jest zaprzeczać pewnym różnicom kulturowym czy odmiennym perspektywom bezpieczeństwa, to już ciężko zgodzić się ze stwierdzeniem, że Unia nie jest wspólnotą gospodarczą. Wspólny rynek to duże osiągnięcie Starego Kontynentu, na którym polskie firmy bardzo mocno skorzystały, co też niesie istotną stabilizację.

UE nie jest wspólnotą gospodarczą w rozumieniu wspólnoty interesów gospodarczych. Każde państwo ma własne interesy, a różne rozwiązania działają inaczej na gospodarki członków Unii. To, że Unia posiada wspólny rynek, nie oznacza, że wszyscy na tym rynku dążą do tych samych celów i rezultatów.

W rzeczywistości w UE codziennie ścierają się setki rozbieżnych interesów. Co często prowadzi – co należy dostrzegać – do kompromisów. Jednak tak jak to, że pieniądz nie ma narodowości, okazało się być mitem, tak mrzonką jest oczekiwanie, że Portugalczycy, Hiszpanie, Włosi czy choćby Francuzi będą przejmować się zasobnością portfeli Polaków czy ich bezpieczeństwem. Jednocześnie Niemcy woleliby uniknąć sytuacji, w której Polska staje się istotnym graczem w UE i politycznym liderem regionu. Są pewne fundamentalne kwestie, w których nie można łudzić się, że jest możliwy kompromis. Powtórzmy to. Nikt za nas nie będzie myślał o naszych interesach i nikt za nas nie będzie ponosił kosztów naszego bezpieczeństwa. Musimy wyzbyć się maniery oczekiwania, że ktoś będzie nas wyręczał. Polacy powinni zacząć dorastać do przyszłej roli Polski w regionie i w Europie. Jeśli tego nie zrobimy, to będziemy płacić – choćby w podatkach – za iluzoryczną nadzieję, że w razie potrzeby być może nam ktoś łaskawie pomoże.

Polska architektura bezpieczeństwa

W dłuższej perspektywie postuluje Pan, aby Polska stworzyła własną architekturę bezpieczeństwa w regionie i stała się lokalnym stabilizatorem. W oparciu o jakie narzędzia oraz sojusze Warszawa mogłaby budować taki system?

Tak, jeszcze raz podkreślmy, że chodzi o dłuższą perspektywę. I w takiej rzeczywistości Ukraina – już po odbudowie – może stać się partnerem dla Polski. W takim scenariuszu duet Warszawa-Kijów mógłby stanowić magnes dla państw w Europie Środkowo-Wschodniej. Dla Rumunii, Litwy, a może nawet Białorusi. Jednak należy pamiętać o tym, że wszystkie wymienione wyżej państwa wchodziły historycznie w zasięg niemieckiej strefy wpływów. Tak pozostało do dziś, a więc kluczowym będzie wygranie rywalizacji z Berlinem o to, kto stanie się głównym parterem dla Wilna, Kijowa, Bukaresztu czy ew. Mińska. Z pewnością wielu czytelników pomyśli w tym momencie: „no to nie ma na to żadnych szans”. Co przedstawia skalę wyzwania, jakie przed nami stoi. Jednak posiadamy atuty, które w przyszłości mogą okazać się decydujące.

Czym możemy przekonać do siebie kraje regionu w dłuższej perspektywie?

Po pierwsze, jesteśmy wiarygodnym sojusznikiem, co pokazaliśmy i wciąż pokazujemy na przykładzie Ukrainy. Niemcy udowodniły, że nie są państwem, na którym można polegać, a Berlin był gotów przedłożyć każdy interes z Moskwą nad interesy np. z Kijowem. Wiarygodność to wbrew pozorom jedna z najważniejszych walut politycznych i biznesowych. Mając dwie oferty do wyboru, nie wybierzemy tej teoretycznie bardziej atrakcyjnej, która prawdopodobnie okaże się oszustwem, a tę pewniejszą, która gwarantuje realizację kontraktu po obu stronach.

Drugim atutem Polski może być potęga militarna. Tę jesteśmy w stanie zbudować na wystarczającym poziomie. Ułatwieniem jest to, że strona niemiecka niespecjalnie chce inwestować w zbrojenia. Niemcy nie czują się zagrożeni. Tak więc mamy szansę zdążyć zbudować główne i podstawowe narzędzie utrzymywania bezpieczeństwa, zanim zrobią to Niemcy. Po ich stronie leży oczywiście potęga gospodarcza i polityczna. Te czynniki będą odgrywać decydującą rolę w pierwszych latach po zakończeniu konfliktu na Ukrainie. Jednak w dłuższej perspektywie wspólnota interesów polsko-ukraińskich w zakresie bezpieczeństwa może przeważyć. Musimy być na ten moment gotowi. Jeśli nie podejmiemy wyzwania, zaniechamy konkurencji lub przestraszymy się rywalizacji z Niemcami, to Warszawa stanie się nic nieznaczącym przystankiem na trasie Berlin-Kijów lub nawet dalej, Berlin-Kijów-Pekin.

Niektórzy podnoszą argument, że zamiast rywalizować z Niemcami, powinniśmy się porozumieć i wypracować jakąś formę współpracy.

To myślenie życzeniowe. Po pierwsze, w interesie Niemiec jest jak najsłabsza pozycja Polski. Po drugie, w Unii Europejskiej wszyscy ze sobą walczą i ścierają się o różne interesy. Włosi rywalizują z Francuzami w Afryce Północnej i targują się z Niemcami w strefie euro. Grecy bezpardonowo walczyli o przetrwanie w czasie kryzysu, a Francuzi z Niemcami bezpardonowo próbowali ich złupić, ratując przy tym własny sektor bankowy. Brytyjczycy – dopóki byli w UE – targowali się o każdy traktat, stając się w zasadzie członkiem na specjalnych warunkach. Dlaczego część Polaków uważa, że negocjacje o naszą przyszłość będą skuteczniejsze, jeśli przebiegną bezkonfliktowo i bez targowania się?

Funkcjonowanie UE opiera się na kompromisach. Kompromisy powstają na skutek sporów, w których obie strony posiadają argumenty. Jeśli Polska nie będzie wzmacniać swojej pozycji w UE (a więc konkurować), to nie pozyska argumentów i nie będzie mogła skutecznie wchodzić w spory, doprowadzając do zadowalających nasze interesy kompromisów. Jeśli Polacy nie są mentalnie gotowi do wchodzenia w spory, to znaczy, że nie dorośliśmy do funkcjonowania w Unii Europejskiej. I w końcu zostaniemy z pustymi kieszeniami. Nie wychodzi się na arabski targ tylko po to, by zrobić zakupy. Jeśli nie umiesz się targować, kupuj w sklepie pod swoim domem. Polska weszła na wielki targ zwany Unią Europejską niemal 20 lat temu. Przez ten czas wiele się zmieniło. Jesteśmy bogatsi, pewniejsi siebie i posiadamy większy potencjał. Nie wszystkim to się podoba, przez co zaczynamy odczuwać presję. Jednocześnie trudniej jest negocjować cenę, mając na sobie drogi płaszcz. Ale poczucie dyskomfortu nie może prowadzić do sytuacji, w której będziemy płacić bez szemrania wysokie sumy zażądane na początku procesu negocjacji.

Udział Polski w Nuclear Sharing

Czy w kontekście wojny w Ukrainie i rozmieszczenia rosyjskiej broni nuklearnej na Białorusi, wyobraża Pan sobie, że Warszawa w dającej się przewidzieć perspektywie uzyskuje dostęp do natowskiego programu Nuclear Sharing?

To niezwykle trudny dla Amerykanów temat. Gdybym był na ich miejscu, to wzbraniałbym się przed takim krokiem. Chyba, że moim celem byłoby doprowadzenie Władimira Putina do furii. A już zupełnie poważnie, objęcie Polski programem Nuclear Sharing musiałoby być reakcją na jakieś bardzo znaczące działania Rosji. I tu można zacząć się zastanawiać, czy rozmieszczenie rosyjskiej broni nuklearnej na Białorusi nie stanowi dobrego pretekstu do symetrycznej odpowiedzi. Wszystko to oczywiście jest problematyczne z uwagi na układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Jeśli jednak uznać, że Nuclear Sharing łamie postanowienia owego traktatu, to rozmieszczenie rosyjskich głowic na Białorusi również jest tego rodzaju naruszeniem. Warto też pamiętać, że swojego czasu – za kadencji Donalda Trumpa – amerykańska ambasador w Warszawie sugerowała, że Polska mogłaby przejąć program od Niemców, jeśli Berlin ma zamiar się z niego wycofać. Był to wówczas sygnał nie tylko w stronę Rosji, ale przede wszystkim Niemców. Nie zmienia to jednak faktu, że scenariusz objęcia Polski programem NS jest tematem, który przewija się w sferze publicznej od kilku lat.

Czy głowice rozmieszczone na terytorium Polski działałyby w sposób bardziej odstraszający, niż głowice przechowywane w Niemczech? Wątpię. Czy miałoby to wymiar polityczny? Z pewnością. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że miałoby to sporo sensu. Wojna na Ukrainie zakończy się negocjacjami pokojowymi między Waszyngtonem a Moskwą. W takiej sytuacji fakt rozmieszczenia w Polsce głowic mógłby być przedmiotem negocjacji i ewentualnym przyszłym ustępstwem ze strony USA, które nie stanowiłoby żadnego kosztu. Oczywiście w tym wszystkim należy pamiętać, że rozszerzenie programu Nuclear Sharing mogłoby być jednym z czynników prowadzących do rzeczywistego rozpadu porozumienia o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Tego rodzaju scenariusz byłby szalenie niebezpieczny dla całego świata.

BIO: Krzysztof Wojczal – prawnik, analityk, publicysta, bloger piszący o sprawach międzynarodowych, autor książek o tematyce geopolitycznej, takich jak „Trzecia Dekada. Świat dziś i za 10 lat” czy wydanej niedawno „#To jest nasza wojna”.

ikona lupy />
"#To jest nasza wojna". Krzysztof Wojczal. Wyd. Prześwity, Warszawa 2023 / Materiały prasowe