Czy amerykańska broń nuklearna w Polsce zwiększyłaby nasze bezpieczeństwo? Sprawa jest złożona i dyskusyjna. Pewne jest, że nie stalibyśmy się nuklearnym mocarstwem. To armia USA chroniłaby głowice (także przez infrastrukturę oraz systemy obrony przeciwlotniczej) i decydowała o ich użyciu. Tak jest w Holandii, Belgii, Niemczech, Włoszech i Turcji, krajach uczestniczących w zainicjowanym przez Amerykanów w gorących latach 50. natowskim porozumieniu o współdzieleniu taktycznej broni nuklearnej. Na Polsce ciążyłby zapewne obowiązek utrzymywania środków przenoszenia bomb B61. Najlepiej nowoczesnych, trudno wykrywalnych dla radarów F-35, które są już w dyspozycji sił powietrznych Holandii i Włoch. I które chce kupić Polska (co ma być jednym z argumentów za włączeniem naszego kraju do programu).

Amerykanie nie mają oficjalnie nic do powiedzenia. Nie zmieniają też dyspozycji dotyczących strategicznego odstraszania. Końcowo decyzja leży po ich stronie i mało wskazuje na to, że zdecydują się na taki nadzwyczajny krok. Precedensowy, bo broń nuklearna po raz pierwszy zostałaby rozmieszczona na terytorium kraju, który dołączył do NATO po 1997 r.

Widzę trzy powody, dla których droga do uczestnictwa Polski w Nuclear Sharing może być wyboista. Pierwszy to Jake Sullivan, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA. Główny dyrygent amerykańskiej reakcji na wojnę w Ukrainie, regulator tempa i zakresu pomocy wojskowej dla naszego wschodniego sąsiada. Dał się poznać jako polityk wyważony, powoli sprawdzający granice Rosjan, nieskory do ich prowokowania. A skoro tak długo blokował transfer systemów obrony przeciwlotniczej Patriot dla Ukrainy i do tej pory blokuje pociski dalekiego zasięgu, to mało wskazuje na to, że łatwo i szybko zdecyduje się na przeniesienie amerykańskiej broni jądrowej na wschód od Łaby.

Cały artykuł przeczytasz w dzisiejszym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.

Reklama